Jak obiecałem poprzednio, w
tym odcinku postaram się jak najlepiej opisać samego siebie i swoje życie.
Oczywiście, wszystko pod kątem sportu i moich sportowych doświadczeń w całym
życiu. Pod słowem „sport” mam na myśli każdą aktywność, którą podejmowałem i
która mogła mi dać jakieś podłoże do tego co chce zrobić teraz. No ale po co,
tak w ogóle, Wam to wiedzieć? Po to żebyście wiedzieli, że nie mam nic do
ukrycia (szczerość najważniejsza), żebyście mogli ocenić poziom mojej
sprawności fizycznej i uświadomić sobie poziom mojego (nie)przygotowania do
biegania czy też innej aktywności.
Mam 25 lat i urodziłem się w
małym mieście na południu naszego kraju – Limanowej. Miejsce piękne choć nudne
i nic się tu nie dzieje na co dzień. Usłyszałem kiedyś, że „to miasto umarło
jakieś 15 lat temu” i po części to prawda ale nie do końca. Mamy kilka fajnych
imprez (w tym biegowych) a z roku na rok w Limanową wstępuje jakby nowy duch a
starają się o to niektórzy spoko ludzie z Urzędzie Miasta oraz innych urzędach
zajmujących się kulturą itd. Przez całe życie będę pamiętał definicję mojego
miasta z lekcji geografii – „Limanowa jest miastem położonym w kotlinie i
otoczonym górami Beskidu Wyspowego”, które wydawało by się nie wiele wnosi ale
jak się to przemyśli no to kurwa idealna miejscówka dla trail’owego biegacza.
Masa szlaków i dróżek o różnym stopniu nachylenia, długie, krótkie, wybitne i
spokojne… no po prostu idealny plac zabaw dla kogoś kto myśli „ultra”. 80 km do
Tatr, 65 do Krakowa (po szpej :P), 40 km do Gorców i to samo do Pienin… bedzie
lepiej?
Taki mam widok z okna mojego pokoju :) Zdjęcie robione dzisiaj 29.06.2016
A tak z balkonu za oknem :) Not bad!
No dobra, miejsce już mamy… ale wreszcie o mnie…
Jak już mówiłem, mam
dwaściapieć lat i urodziłem się w rodzinie… zajebistej :) Od strony Taty,
bieszczadzcy górale, którym nie straszna ciężka praca na roli i gospodarce,
przywiązani do ziemi, uparci i twardzi. Od strony Mamy, banda ludzi
przywiązanych do gór oraz artystów, liczne przypadki ratowników GOPR, ratownik
WOPR, malarzy, rzeźbiarzy, muzyków, czy to z zawodu czy zamiłowania. Część
rozjechana po świecie, część została na miejscu. Patrioci i ludzie bogobojni,
którzy mają swoje, żelazne zdanie.
No to jakby nie patrzeć podłoże dla mojego charakteru
idealne… nooo powiedzmy :)
Tradycja chodzenia po górach przeszła na mnie jakoś
naturalnie, nie musiałem się z tym aklimatyzować ani tego polubić. Od pierwszej
wycieczki górskiej byłem zachwycony, po prostu wpadłem „po uszy”. Od kiedy
pamiętam chodziłem po szlakach z rodzicami i moim wujkiem. Gdy w drugiej klasie
podstawówki, rówieśnicy chwalili się na lekcji zdjęciami z za granicy i znad
morza, ja pokazałem zdjęcie siebie na szczycie Kasprowego Wierchu, który dla
mnie był wtedy „dachem świata”.
Nie udało mi się znaleźć zdjęcia o którym mówiłem wyżej ale to chyba ta sama wyprawa
Z Tatą :)
Oprócz gór, jako dziecko, nigdy
nie byłem specjalnie ruchliwy. Ponadprzeciętnego wzrostu, chłopaczek z nadwagą
nie lubił gonić za piłką ani specjalnie brać udziału w lekcjach WF-u. Bardziej
niż kopanie nadmuchanego balona fascynowała mnie fajna książka, słodycze czy
zabawa z kumplami z osiedla, pod blokiem (która często wymagała gonienia się
itd. – ale wtedy to ja szedłem do domu :P). Lubiłem pośmigać na rowerze,
szczególnie do sklepu po ciastka (nigdy nie zapomnę sakramentalnego „daj się
karnąć” i odwracania roweru na siodełko i udawania mechanika). Czasami też
wybierałem się w wujkiem na grzyby albo gdzieś pochodzić po lesie bez celu. Lecz
w rywalizacji sportowej zawsze przegrywałem z rówieśnikami (4+ z WF-u „na
zachętę” to był standard). Szkoła podstawowa przeleciała i nie pamiętam bym w
tamtym okresie angażował się w jakiś sport.
Gimnazjum
upłynęło pod znakiem koszykówki. Jakoś zafascynowałem się tym sportem na tyle,
że postanowiłem sprawdzić jak to jest grać „na poważnie”, zapisując się do
kadetów lokalnej drużyny - Limblach Limanowa. To tam, pierwszy raz poznałem co
to znaczy naprawdę się zmęczyć gdy na pierwszych kilku treningach robiło się
ciemno przed oczami a zachwalany przez kolegów Powerade nic nie dawał (według
nich miał działać przynajmniej jak amfetamina :P). Poznałem wielu fajnych
chłopaków grających ze mną w drużynie, niektórzy z nich mieli do tego
niesamowity talent. Niestety kontakty się posypały i nie wiem czy ów talent
wykorzystali (pozdrawiam wszystkich, stare byki!!!). W tym też czasie zyskałem
też moją ksywkę - „Duncan”, od koszykarza San Antonio Spurs – Tima Duncana, w
którego koszulce, dumnie uczestniczyłem w treningach. Po ok. 3 latach, wielu
treningach, kilku meczach i zawodach stwierdziłem, że „Biali nie potrafią
skakać” i zrezygnowałem z miejsca w drużynie. Kończyłem też wtedy gimnazjum,
były testy, wybór nowej szkoły, pierwszy intensywny okres dojrzewania itd. Lecz
w kosza grać nie przestałem. Jeszcze wiele godzin spędziłem na boisku „pod
trójką” (szkoła podstawowa nr. 3 w Limanowej), głównie z moim przyjacielem
Tomkiem, który w butach Nike Lebron od mamy z USA (buty kultowe jak chuj),
mierzył się ze mną 1 na 1 albo w drużynie przeciwko innym chłopakom, którzy
wpadali na boisko.
Cały czas chodziłem w tym czasie i później po górach (Giewont - nie mam pojęcia który rok)
No i zaczęło się liceum… W
kosza grałem dalej, nawet chwile w drużynie reprezentacji szkolnej. Ale
później, jakoś z dnia na dzień, przestałem. Zacząłem najlepszy okres w moim
życiu, może dlatego, że kompletnie beztroski i bezproblemowy a może dlatego, że
wiele momentów pamiętam przez mgłę :P
Nie wspomniałem, że od 3 klasy
podstawówki gram na gitarze, więc w okresie liceum zamieniłem występy na
akademiach szkolnych z gitarą akustyczną na granie w zespole metalowym i gitarę
elektryczną. Raczej szkoła to się wtedy nie liczyła (chociaż nigdy nie miałem z
nią żadnych, większych problemów). W głowie zaszumiały setki wat gitarowych
wzmacniaczy na próbach i koncertach mojego zespołu i innych na których bywałem.
Zaszumiały tez litry alkoholu (tego taniego) i rzędy wypalonych paczek
papierosów. „Niczego nie żałuje, nie zgłaszam postanowienia poprawy” – tak
wtedy było. Podczas rozmów na ważne tematy jak religia czy polityka, ja z
kumplem wygłaszałem „skończcie pierdolić” albo „Co ja wiem, ja żyje od wina do
wina”. Może to brzmi jakoś dramatycznie ale nie było aż tak źle… chyba. Tak czy
inaczej, nadal nie żałuje niczego z tamtych lat. Masa imprez, cudownie, nie
zrobiła ze mnie alkoholika a miłość do muzyki i absolutnie najlepsi przyjaciele,
poznani w tamtym okresie, pozostali do dzisiaj i nie wiem jakbym żył nie mając
tego i ich teraz, na co dzień.
Niektórzy z ludzi wtedy poznanych, chętnie dołączyli do
mojej górskiej pasji (część z nich już wtedy to lubiła, nie musiałem ich
przekonywać) i dlatego mam teraz kilka osób na które mogę liczyć, organizując
wypad w góry.
Noooo…
Jakoś kurde przestało mi się dobrze pisać… a nie chce
zacząć pierdolić głupio i na siłę, więc podzielę temacior na dwa party… Nawet
fajnie wyjdzie bo to co wyżej napisałem fajnie zamyka pewien okres.
Postaram się wyprodukować coś na dniach, jak przyjdzie
ochota… :)
A na razie, pozdro i cześć i zapraszam na kolejne wpisy z
tej ultra zabawy.
Piotr "Duncan"
(From Zero to Ultra)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz