środa, 29 czerwca 2016

Dobrego, złe początki - From Zero to Ultra Sezon 1 Odcinek 2 (S01E02)


Jak obiecałem poprzednio, w tym odcinku postaram się jak najlepiej opisać samego siebie i swoje życie. Oczywiście, wszystko pod kątem sportu i moich sportowych doświadczeń w całym życiu. Pod słowem „sport” mam na myśli każdą aktywność, którą podejmowałem i która mogła mi dać jakieś podłoże do tego co chce zrobić teraz. No ale po co, tak w ogóle, Wam to wiedzieć? Po to żebyście wiedzieli, że nie mam nic do ukrycia (szczerość najważniejsza), żebyście mogli ocenić poziom mojej sprawności fizycznej i uświadomić sobie poziom mojego (nie)przygotowania do biegania czy też innej aktywności.


 Na szczycie Turbacza (rok 2012)
Klikajcie na zdjęcia to będą większe :)


OK, gdzie by tu zacząć…. Hmm… No to może od początku :P

Mam 25 lat i urodziłem się w małym mieście na południu naszego kraju – Limanowej. Miejsce piękne choć nudne i nic się tu nie dzieje na co dzień. Usłyszałem kiedyś, że „to miasto umarło jakieś 15 lat temu” i po części to prawda ale nie do końca. Mamy kilka fajnych imprez (w tym biegowych) a z roku na rok w Limanową wstępuje jakby nowy duch a starają się o to niektórzy spoko ludzie z Urzędzie Miasta oraz innych urzędach zajmujących się kulturą itd. Przez całe życie będę pamiętał definicję mojego miasta z lekcji geografii – „Limanowa jest miastem położonym w kotlinie i otoczonym górami Beskidu Wyspowego”, które wydawało by się nie wiele wnosi ale jak się to przemyśli no to kurwa idealna miejscówka dla trail’owego biegacza. Masa szlaków i dróżek o różnym stopniu nachylenia, długie, krótkie, wybitne i spokojne… no po prostu idealny plac zabaw dla kogoś kto myśli „ultra”. 80 km do Tatr, 65 do Krakowa (po szpej :P), 40 km do Gorców i to samo do Pienin… bedzie lepiej? 


Taki mam widok z okna mojego pokoju :) Zdjęcie robione dzisiaj 29.06.2016


A tak z balkonu za oknem :) Not bad!

No dobra, miejsce już mamy… ale wreszcie o mnie…

Jak już mówiłem, mam dwaściapieć lat i urodziłem się w rodzinie… zajebistej :) Od strony Taty, bieszczadzcy górale, którym nie straszna ciężka praca na roli i gospodarce, przywiązani do ziemi, uparci i twardzi. Od strony Mamy, banda ludzi przywiązanych do gór oraz artystów, liczne przypadki ratowników GOPR, ratownik WOPR, malarzy, rzeźbiarzy, muzyków, czy to z zawodu czy zamiłowania. Część rozjechana po świecie, część została na miejscu. Patrioci i ludzie bogobojni, którzy mają swoje, żelazne zdanie.
No to jakby nie patrzeć podłoże dla mojego charakteru idealne… nooo powiedzmy :)
Tradycja chodzenia po górach przeszła na mnie jakoś naturalnie, nie musiałem się z tym aklimatyzować ani tego polubić. Od pierwszej wycieczki górskiej byłem zachwycony, po prostu wpadłem „po uszy”. Od kiedy pamiętam chodziłem po szlakach z rodzicami i moim wujkiem. Gdy w drugiej klasie podstawówki, rówieśnicy chwalili się na lekcji zdjęciami z za granicy i znad morza, ja pokazałem zdjęcie siebie na szczycie Kasprowego Wierchu, który dla mnie był wtedy „dachem świata”.


Nie udało mi się znaleźć zdjęcia o którym mówiłem wyżej ale to chyba ta sama wyprawa


Z Tatą :)

Oprócz gór, jako dziecko, nigdy nie byłem specjalnie ruchliwy. Ponadprzeciętnego wzrostu, chłopaczek z nadwagą nie lubił gonić za piłką ani specjalnie brać udziału w lekcjach WF-u. Bardziej niż kopanie nadmuchanego balona fascynowała mnie fajna książka, słodycze czy zabawa z kumplami z osiedla, pod blokiem (która często wymagała gonienia się itd. – ale wtedy to ja szedłem do domu :P). Lubiłem pośmigać na rowerze, szczególnie do sklepu po ciastka (nigdy nie zapomnę sakramentalnego „daj się karnąć” i odwracania roweru na siodełko i udawania mechanika). Czasami też wybierałem się w wujkiem na grzyby albo gdzieś pochodzić po lesie bez celu. Lecz w rywalizacji sportowej zawsze przegrywałem z rówieśnikami (4+ z WF-u „na zachętę” to był standard). Szkoła podstawowa przeleciała i nie pamiętam bym w tamtym okresie angażował się w jakiś sport.

Gimnazjum upłynęło pod znakiem koszykówki. Jakoś zafascynowałem się tym sportem na tyle, że postanowiłem sprawdzić jak to jest grać „na poważnie”, zapisując się do kadetów lokalnej drużyny - Limblach Limanowa. To tam, pierwszy raz poznałem co to znaczy naprawdę się zmęczyć gdy na pierwszych kilku treningach robiło się ciemno przed oczami a zachwalany przez kolegów Powerade nic nie dawał (według nich miał działać przynajmniej jak amfetamina :P). Poznałem wielu fajnych chłopaków grających ze mną w drużynie, niektórzy z nich mieli do tego niesamowity talent. Niestety kontakty się posypały i nie wiem czy ów talent wykorzystali (pozdrawiam wszystkich, stare byki!!!). W tym też czasie zyskałem też moją ksywkę - „Duncan”, od koszykarza San Antonio Spurs – Tima Duncana, w którego koszulce, dumnie uczestniczyłem w treningach. Po ok. 3 latach, wielu treningach, kilku meczach i zawodach stwierdziłem, że „Biali nie potrafią skakać” i zrezygnowałem z miejsca w drużynie. Kończyłem też wtedy gimnazjum, były testy, wybór nowej szkoły, pierwszy intensywny okres dojrzewania itd. Lecz w kosza grać nie przestałem. Jeszcze wiele godzin spędziłem na boisku „pod trójką” (szkoła podstawowa nr. 3 w Limanowej), głównie z moim przyjacielem Tomkiem, który w butach Nike Lebron od mamy z USA (buty kultowe jak chuj), mierzył się ze mną 1 na 1 albo w drużynie przeciwko innym chłopakom, którzy wpadali na boisko. 


Cały czas chodziłem w tym czasie i później po górach (Giewont -  nie mam pojęcia który rok)

No i zaczęło się liceum… W kosza grałem dalej, nawet chwile w drużynie reprezentacji szkolnej. Ale później, jakoś z dnia na dzień, przestałem. Zacząłem najlepszy okres w moim życiu, może dlatego, że kompletnie beztroski i bezproblemowy a może dlatego, że wiele momentów pamiętam przez mgłę :P
Nie wspomniałem, że od 3 klasy podstawówki gram na gitarze, więc w okresie liceum zamieniłem występy na akademiach szkolnych z gitarą akustyczną na granie w zespole metalowym i gitarę elektryczną. Raczej szkoła to się wtedy nie liczyła (chociaż nigdy nie miałem z nią żadnych, większych problemów). W głowie zaszumiały setki wat gitarowych wzmacniaczy na próbach i koncertach mojego zespołu i innych na których bywałem. Zaszumiały tez litry alkoholu (tego taniego) i rzędy wypalonych paczek papierosów. „Niczego nie żałuje, nie zgłaszam postanowienia poprawy” – tak wtedy było. Podczas rozmów na ważne tematy jak religia czy polityka, ja z kumplem wygłaszałem „skończcie pierdolić” albo „Co ja wiem, ja żyje od wina do wina”. Może to brzmi jakoś dramatycznie ale nie było aż tak źle… chyba. Tak czy inaczej, nadal nie żałuje niczego z tamtych lat. Masa imprez, cudownie, nie zrobiła ze mnie alkoholika a miłość do muzyki i absolutnie najlepsi przyjaciele, poznani w tamtym okresie, pozostali do dzisiaj i nie wiem jakbym żył nie mając tego i ich teraz, na co dzień.
Niektórzy z ludzi wtedy poznanych, chętnie dołączyli do mojej górskiej pasji (część z nich już wtedy to lubiła, nie musiałem ich przekonywać) i dlatego mam teraz kilka osób na które mogę liczyć, organizując wypad w góry.

Noooo…

Jakoś kurde przestało mi się dobrze pisać… a nie chce zacząć pierdolić głupio i na siłę, więc podzielę temacior na dwa party… Nawet fajnie wyjdzie bo to co wyżej napisałem fajnie zamyka pewien okres.

Postaram się wyprodukować coś na dniach, jak przyjdzie ochota… :)

A na razie, pozdro i cześć i zapraszam na kolejne wpisy z tej ultra zabawy.

Piotr "Duncan"
(From Zero to Ultra)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz