Ten post jest kontynuacją poprzedniego posta (S01E02)
Gdzieś w Gorcach, w tle Tatery (2014)
I tak mijało liceum (a
dokładniej Technikum Informatyczne). Miałem przed sobą 4 lata nauki i
potencjalnego „luzu”, więc problemów zero. Całość miała kończyć się maturą i
egzaminem zawodowym ale te 4 lata wydawały się wiecznością. Myślałem, że w tym
czasie mogę zrobić wszystko i te kilka lat będą trwały i trwały… Matura i to,
co nastąpi po niej, była daleko, więc zwyczajnie miałem to w dupie. Z nauką
nigdy nie miałem problemów. Kartkówki i sprawdziany jakoś przechodziły, w
najgorszym wypadku (rozszerzona majca) na tzw. „dopa” czyli 2. Nadal najważniejsze były imprezy i granie na
gitarze. Masa nowo poznanych ludzi, kolejne przyjaźnie ze szkolnej ławki
(pozdrawiam pana Karola :)) i poza niej. Było fajnie ale na razie dość o tym.
Koniec…
Jest taki okres w życiu
każdego mężczyzny i kobiety pewnie też, że zaczyna się mieć różne pytania do
siebie. Czym to jest powodowane to chyba nikt nie wie. Może dużą ilością
hormonów, może tym, co w nas pakuje internet, telewizja i kolorowe gazety. Może
wreszcie zainteresowaniem płcią przeciwną i to, że ta płeć zaczyna interesować
się nami. Każdy wtedy chce zrobić „coś”. „Coś” może być różne. Niektórzy kupują
super samochody (15-letnie Golfy :P), niektórzy fajnie się ubierają, inni
zaczynają uprawiać sport, malować się, farbować włosy czy odchudzać. Prawie
niespotykane są przypadki, że ktoś, chociaż przez jeden dzień, nie chce zrobić
„coś”.
Szczerze… Nie pamiętam kiedy,
dlaczego, czy to trwało długo czy krótko, ale jakoś tak wyszło, że zacząłem ćwiczyć
w domu (motywowany czymś albo niczym z listy powyżej, na serio, nie pamiętam). Sytuacja
rozwinęła się jakoś między drugą a trzecią klasą technikum. Miałem w domu
hantelki (bo kupiłem jakieś pół roku wcześniej) – każdy zna tę sytuację -
„Kupie se hantelki, będę kuwa koks w dwa tygodnie”. Na takie zachowanie, w
wieku 17-18 lat, to już nawet rodzice nie zwracają uwagi bo chyba przechodzi to
każdy, kto ma syna. No i ten buntownik Duncan, pierdolony wojownik za sprawę
inności, hard rockowiec pełną gębą i kompletny (w tamtym czasie) antysport
wpadł w ten jebany, banalny schemat hantelek w wieku 17 czy tam 18 lat. A
wpadłem tak bardzo, że za rok po zakupie tego artefaktu (pożal się Boże,
5-kilowe hantle) kulturystyki, chciałem więcej żelaziwa. Przynajmniej w czasie
się zgrałem spoko bo miałem wtedy 18stkę więc potencjalny przypływ większego
hajsu, zapewniony. O zbieraniu kasy nie było mowy, wszystko szło na wino i
fajki… no i jakieś tam pierdoły czasami. Miałem do wyboru, iść na siłownie albo
zainwestować w sprzęt do ćwiczeń. Po kilku namysłach i wielu obliczeniach
osiemnastkowej gotówki wygrała dusza samotnika i chęć ćwiczenia w domu. Cenowo
wychodziło też spoko w porównaniu do (powiedzmy rocznego) kosztu chodzenia na
siłkę. Bez namysłu, kupiłem nowy wzmacniacz do gitary i wyliczony sprzęt do
ćwiczeń. Z tego co pamiętam to - ławeczka, stojaki, sztanga prosta i 40 kg
obciążenia. Na 50 kg (ze sztangą) każdy reaguje opinią - „ale z Ciebie cipa,
nie chłop” ale przy moim stanie fizycznym, ćwiczenie sztangą 35 kg było
heroicznym wyczynem :)
Pewnie napiszę w
niedalekiej przyszłości o moim treningu siłowym osobny (od początku) post także
na teraz wystarczy…
No i tak sobie ćwiczyłem przez
kolejne miesiące na wymarzonym sprzęcie, który już po kilku treningach został
zdegradowany w mojej głowie do „jebanego żelaziwa”. Postępy marne i wiedza na
cały temat również marna. Doszkalałem się na stronach internetowych i kanałach
na Youtubie poświęconych ćwiczeniom siłowym.
"Na grubo" przed redukcją :) Rok 2011
A teraz to będzie akcja już kompletnie z dupy… :P:P
W okolicach mojej ostatniej klasy technikum, mój
najdroższy przyjaciel wymyślił sobie, proszę ja Was, kurna, sporty walki….
Hahahahah, co w ogóle? Co się dzieje?
Ale, że ja się dałem w to wciągnąć?! :) (Kocham Cię za to
Pomidor)
Do
wyboru: Karate, Taekwondo, MMA, Aikido – to z tych na miejscu, w Limanowej.
Było też kilka opcji w okolicach ale nie chciało nam się dojeżdżać.
Najporządniejsze wydało się Karate Kyokushin, prowadzone w niedalekiej,
Limanowskiej podstawówce. Teraz już wiem co znaczy Kyokushin, więc mogę napisać
wielkie, treściwe „ja pierdole” – ale dla mnie w tamtym czasie!… noo ok… nie byłem
świadomy co robię… Ale mogłeś poczytać, baranie, w co się pakujesz! No w sumie
to nie mam wytłumaczenia.
Karate wydawało się solidne, jak pisałem. Fajna, duża
hala sportowa, 50 zł za miesiąc, niby spoko ludzie i gwóźdź programu…
prowadzone przez senseia Zbigniewa – autorytet w dziedzinie sportu i Kyokushin,
podwójne 3 miejsce (2007,2008) na MISTRZOSTWACH ŚWIATA w Karate Kyokushin,
czarny pas, 3 dan. Klub z 30-letnią tradycją, znany ze swoich, sportowych
wyczynów w Polsce i na całym świecie… na takim zadupiu jak Limanowa… A jednak
się da!
To co przeżywa człowiek, na moim poziomie ówczesnej
sprawności, na treningach Kyokushin to jest nie do opisania. Pomijając
nadludzkie i zwalające z nóg (dosłownie) zmęczenie, myśli i emocje w tamtym
czasie to po prostu… coś pięknego. Od kompletnego zwątpienia, strachu i bojaźni
o własne życie (nieraz myślałem, że mam zawał :P) po psychiczny ból, śmiech
przez łzy, poczucie spokoju, spełnienia, niesamowitej siły i żelaznej woli
walki. To trzeba przeżyć… Była to dla mnie jedna z najlepszych szkół życia w
życiu (a masło maślane :)), która wyrzeźbiła w moim charakterze tyle cech…
różnych… że nigdy w życiu nie uwierzyłbym w to, jeśli bym sam tego nie przeżył.
Za to Ci dziękuje Karate Kyokushin. A
tak bardziej przyziemnie to… Śmigałem na tym karate ze dwa lata, 7 kyu mam
jakbym się miał gdzieś pochwalić, tylko, że całym moim problemem w świecie
sztuk walki było to, że ja nigdy nie lubiłem się bić (ot taki absurdzik).
Poniedziałkowe treningi gdzie ćwiczyło się „kata” (układy ruchów, które są do
prezentacji na egzaminie, na kolejne stopnie „kyu”) i ogólnie rozwojowo były
cudowne, z przyjemnością chodziłem. Ale w czwartki, na walkę to tak se. W
klubie, tak mocno nastawionym sportowo, jak mój w Limanowej, było ciężko nie
chodzić na walkę. Każdy opuszczony trening, nie ważne czym rekompensowany (inny
trening, siłownia) zostawiał dziurę w twojej „formie wojownika” i zanim się
obudziłeś, ludzie z gorszym pasem walczyli lepiej niż Ty. Oczywiście nie jest
to złe dla klubu i były też treningi typowo klimatyczne np. w kompletnej
ciemności przy zdaniu senseia „Oczy w karate są Wam nie potrzebne, teraz kata
(jakaśtam), tak żebyście na siebie nie powpadali”. Także czasem faktycznie
można było się poczuć jak ostatni samuraj.
Jedyny certyfikat, który wisi na ścianie. Reszta w szafie a część nie odebrana z klubu :)
Równolegle z karate, ćwiczyłem w domowej siłowni, a alkohol,
powoli ustępował miejsca białku w proszku i kreatynie. W tamtym czasie
odniosłem też swój personalny, pierwszy sukces sportowy – redukcję wagi z 98 na
78 kg. 20 kg „przeminęło z wiatrem” a ludzie na treningu i wykładowczyni od
niemieckiego pytała się czy nie jestem przypadkiem chory bo podobno wyglądałem
jak chodząca Etiopia. A co w życiu nie-sportowym?...
Pod ostańcem skalnym "Kudłoński Baca". Ochrzczony przez mojego kumpla - Dzikiego jako "Ostaniec, chuj jebany"
Maturę i egzamin zawodowy
zdałem bez większych kłopotów („Świat przedstawiony w literaturze fantasy” na
ustnej z polaka był strzałem w dziesiątkę, a właściwie w 20stkę – punktów,
czyli max). Jakoś między wierszami podjąłem decyzję o studiach zaocznych w
Krakowie (filologia angielska). Życie biegło do przodu, podobnie jak
samopoczucie, zdrowie i kilogramy zakładane na sztangę. Na studiach poznałem
kolejną porcję zajebistych ludzi, których niesamowicie polubiłem (chyba nawet
za bardzo jak na studia zaoczne) (pozdro Gosia, Kamila, Natalia, Anka, Michał,
Łukasz, Piotrek i reszta super ekipy filologów-połamańców
umysłowych :)).
Moczenie nóg w Morskim Oku z Jadźką, Pomidorem i Dzikim
Żeby się zaczepić w czasie, to Karate było od ostatniej technikum do
około połowy drugiego roku studiów, redukcja była jakoś na początku drugiego
roku studiów.
Jesienna Przełęcz Krzyżne (2015)
Ogromna ilość nauki (nie
chciałem jechać na samych trójach) i zdanie „nie będę płacił pięć dych
miesięcznie za to żeby mnie bili po ryju” spowodowały, że zrezygnowałem z
Karate Kyokushin na poziomie, jak już pisałem, stopnia 7 kyu (z tego co
pamiętam, bo nadal nie odebrałem od senseia wszystkich certyfikatów za zdawki).
Trzeci, niezwykle wymagający umysłowo, rok studiów przeleciał w mgnieniu oka i
zanim się spodziałem, stałem z dyplomem w ręce, czując dumę i łzami w oczach
(przesadzam, ale było mi smutno w chuj) na myśl o rozstaniu się z wyżej
wymienioną ekipą ze studiów. Było, minęło, a szkoda… Kolejny rozdział
zamknięty… buuum.
Po odejściu z Karate przeżyłem krótki romans (niecałe
pół roku) z Limanowskim Klubem Taekwondo ale było jakoś nieswojo i na sali
śmierdziało grzybem :)
Na Szczeblu (977m) z Panią Elą :) (2016)
Później
nastąpił okres w którym raz ćwiczyłem na siłce, raz nie ćwiczyłem (takie okresy
po kilka miesięcy), różnie to było. Zrobiłem swoje życiówki w wyciskaniu i
innych rzeczach na siłowni. Później znowu przerwa itd. Przez czas studiów nie
zapomniałem o łażeniu po górach i dalszym graniu na gitarze, w zespole
(aktualnie to już dwóch zespołach). Ale po studiach, miłość do górskich terenów
powróciła ze zdwojoną mocą. Lekko zakurzoną pasję kontynuowałem w towarzystwie
mojego wiernego kompana górskiego, a na co dzień najlepszego kumpla, Dzikiego,
z którym przemierzałem kolejne setki kilometrów po najróżniejszych szlakach
Beskidów, Tatr i Gorców (tych ostatnich w szczególności).
"Looks that kill" czyli mój kumpel Dziki. Zdjęcie zrobione nad Czarnym Stawem, kiedyś tam.
Czasami
do górskiej, dwuosobowej kompanii dołączali inni kumple i koleżanki. Łaziliśmy
i nadal łazimy w towarzystwie mojego kuzyna Mirka, wieloletniego ratownika GOPR
(mówiłem o GOPRowcach z mojej rodziny poprzednio? Chyba tak… Ja bym się nie
pochwalił? :P), głównie po Tatrach jako, że On ma doświadczenie… No i jest
szpan, tak z GOPRowcem :)
Tatry Zachodnie (2015)
Aż
tu nagle, któregoś, pięknego dnia… Moja koleżanka, Karolina, proponuje mi żebym
wybrał się z nimi na lokalny maraton pod tajemniczą nazwą - Kierat. Mówi, że:
„pójdziemy tak na lajcie, ja nie mam wyznaczonego celu, po prostu chce iść”. Na
początku podszedłem sceptycznie i odmówiłem ale po kilku dniach (jakoś
wewnętrznie, temat nie dawał mi spokoju) powiedziałem, że idę.
O tym wydarzeniu
się nie rozpisuje tutaj za dużo bo to materiał na osobnego posta, który będzie,
obiecuje :)
Żywa reklama Vibramu - Karolina
Po doświadczeniu Kieratu 20-22 maja 2016 („doświadczenie
Kieratu” to w ogóle taka osobna jednostka mentalna, która rodzi się w mózgu
osoby, która uczestniczyła i staje się synonimem słów „o żesz ja pierdole” :P)
postanowiłem się wkurzyć („I want You to get mad!”) i zrobić coś z tym faktem. Tak
to wszystko wyglądało… Sportowo, chciałbym podkreślić, że nigdy w życiu,
absolutnie nigdy, nie biegałem dla samego biegania (przysięgam na swoje
zdrowie) a jeśli siłownia i karate to dobry start dla biegacza (lepsze niby to
niż nic), to chyba nie w moim przypadku :P Zresztą opiszę pierwszy trening
biegowy niedługo… hhahaha masakra, na samą myśl.
Sytuacja z
życia wzięta (pewnie coś przekręciłem ale nie ważne, esencja jest):
Jeden żul idzie, drugi stoi w klatce, w bloku.
Deszcz leje jak sam chuj.
Ten w klatce krzyczy: „Józek szybciej, biegnij”
Na co Józek, głosem spokojnym, basowym i opanowanym:
„Nie ma takiej kurwa możliwości, żebym biegał”
Ta anegdotka idealnie opisuje mnie + bieganie :P Odpowiedź
Józka bezcenna, nie pozostawiająca cienia wątpliwości co do jego niemożności
biegania.
Tak dochodzimy do dzisiaj… Do momentu w którym piszę to
zdanie (szkic posta - 02.07.2016 godz. 16:01)…
Cieszy mnie, że pisze, że jestem tutaj i podjąłem takie decyzje
w życiu. Cieszę się, że mam zdrowie i ludzi dookoła. Najbardziej cieszę się
(dużo razy napisałem „cieszę” :P) z tego, że jest ktoś, kto to czyta i polubia
(Jest takie słowo? „Polubia”?) stronę… Czyli jestem wdzięczny Wam. Może za
jakiś czas dołączy się ktoś jeszcze :)
Tak czy inaczej, fajnie jest pisać, choćby nawet dla
jednej osoby, która to przeczyta. A może też dzielić się porażkami i sukcesami
w przyszłości…
Wam „dziękuję”, a sobie „May the force be with me” i tyle
chyba…
W kolejnym odcinku będzie albo pierwszy trening biegowy
albo opis Kieratu (co mi wpadnie pod klawisze :P)
Pozdro cześć i zapraszam na razy kolejne :) będzie ultra!
Piotr „Duncan”
(From Zero to Ultra)
Piotrek! Super się to czyta, a wzmianka o ekipie ze studiów autentycznie mnie wzruszyła! Dzięki!:) Już nie mogę się doczekać następnego odcinka o Kieracie. Zapowiada się super blog! Pozdro!!!
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie :) Piszę jak było i jest, szczerość najważniejsza :) Zapraszam do czytania kolejnych wpisów...
Usuń