niedziela, 3 lipca 2016

Know pain, know gain - From Zero to Ultra Sezon 1 Odcinek 3 (S01E03)


Ten post jest kontynuacją poprzedniego posta (S01E02)


Gdzieś w Gorcach, w tle Tatery (2014)

I tak mijało liceum (a dokładniej Technikum Informatyczne). Miałem przed sobą 4 lata nauki i potencjalnego „luzu”, więc problemów zero. Całość miała kończyć się maturą i egzaminem zawodowym ale te 4 lata wydawały się wiecznością. Myślałem, że w tym czasie mogę zrobić wszystko i te kilka lat będą trwały i trwały… Matura i to, co nastąpi po niej, była daleko, więc zwyczajnie miałem to w dupie. Z nauką nigdy nie miałem problemów. Kartkówki i sprawdziany jakoś przechodziły, w najgorszym wypadku (rozszerzona majca) na tzw. „dopa” czyli 2.  Nadal najważniejsze były imprezy i granie na gitarze. Masa nowo poznanych ludzi, kolejne przyjaźnie ze szkolnej ławki (pozdrawiam pana Karola :)) i poza niej. Było fajnie ale na razie dość o tym. Koniec…
Jest taki okres w życiu każdego mężczyzny i kobiety pewnie też, że zaczyna się mieć różne pytania do siebie. Czym to jest powodowane to chyba nikt nie wie. Może dużą ilością hormonów, może tym, co w nas pakuje internet, telewizja i kolorowe gazety. Może wreszcie zainteresowaniem płcią przeciwną i to, że ta płeć zaczyna interesować się nami. Każdy wtedy chce zrobić „coś”. „Coś” może być różne. Niektórzy kupują super samochody (15-letnie Golfy :P), niektórzy fajnie się ubierają, inni zaczynają uprawiać sport, malować się, farbować włosy czy odchudzać. Prawie niespotykane są przypadki, że ktoś, chociaż przez jeden dzień, nie chce zrobić „coś”.
Szczerze… Nie pamiętam kiedy, dlaczego, czy to trwało długo czy krótko, ale jakoś tak wyszło, że zacząłem ćwiczyć w domu (motywowany czymś albo niczym z listy powyżej, na serio, nie pamiętam). Sytuacja rozwinęła się jakoś między drugą a trzecią klasą technikum. Miałem w domu hantelki (bo kupiłem jakieś pół roku wcześniej) – każdy zna tę sytuację - „Kupie se hantelki, będę kuwa koks w dwa tygodnie”. Na takie zachowanie, w wieku 17-18 lat, to już nawet rodzice nie zwracają uwagi bo chyba przechodzi to każdy, kto ma syna. No i ten buntownik Duncan, pierdolony wojownik za sprawę inności, hard rockowiec pełną gębą i kompletny (w tamtym czasie) antysport wpadł w ten jebany, banalny schemat hantelek w wieku 17 czy tam 18 lat. A wpadłem tak bardzo, że za rok po zakupie tego artefaktu (pożal się Boże, 5-kilowe hantle) kulturystyki, chciałem więcej żelaziwa. Przynajmniej w czasie się zgrałem spoko bo miałem wtedy 18stkę więc potencjalny przypływ większego hajsu, zapewniony. O zbieraniu kasy nie było mowy, wszystko szło na wino i fajki… no i jakieś tam pierdoły czasami. Miałem do wyboru, iść na siłownie albo zainwestować w sprzęt do ćwiczeń. Po kilku namysłach i wielu obliczeniach osiemnastkowej gotówki wygrała dusza samotnika i chęć ćwiczenia w domu. Cenowo wychodziło też spoko w porównaniu do (powiedzmy rocznego) kosztu chodzenia na siłkę. Bez namysłu, kupiłem nowy wzmacniacz do gitary i wyliczony sprzęt do ćwiczeń. Z tego co pamiętam to - ławeczka, stojaki, sztanga prosta i 40 kg obciążenia. Na 50 kg (ze sztangą) każdy reaguje opinią - „ale z Ciebie cipa, nie chłop” ale przy moim stanie fizycznym, ćwiczenie sztangą 35 kg było heroicznym wyczynem :)
Pewnie napiszę w niedalekiej przyszłości o moim treningu siłowym osobny (od początku) post także na teraz wystarczy…
No i tak sobie ćwiczyłem przez kolejne miesiące na wymarzonym sprzęcie, który już po kilku treningach został zdegradowany w mojej głowie do „jebanego żelaziwa”. Postępy marne i wiedza na cały temat również marna. Doszkalałem się na stronach internetowych i kanałach na Youtubie poświęconych ćwiczeniom siłowym.


"Na grubo" przed redukcją :) Rok 2011

A teraz to będzie akcja już kompletnie z dupy… :P:P

W okolicach mojej ostatniej klasy technikum, mój najdroższy przyjaciel wymyślił sobie, proszę ja Was, kurna, sporty walki…. Hahahahah, co w ogóle? Co się dzieje?
Ale, że ja się dałem w to wciągnąć?! :) (Kocham Cię za to Pomidor)
                Do wyboru: Karate, Taekwondo, MMA, Aikido – to z tych na miejscu, w Limanowej. Było też kilka opcji w okolicach ale nie chciało nam się dojeżdżać. Najporządniejsze wydało się Karate Kyokushin, prowadzone w niedalekiej, Limanowskiej podstawówce. Teraz już wiem co znaczy Kyokushin, więc mogę napisać wielkie, treściwe „ja pierdole” – ale dla mnie w tamtym czasie!… noo ok… nie byłem świadomy co robię… Ale mogłeś poczytać, baranie, w co się pakujesz! No w sumie to nie mam wytłumaczenia.
Karate wydawało się solidne, jak pisałem. Fajna, duża hala sportowa, 50 zł za miesiąc, niby spoko ludzie i gwóźdź programu… prowadzone przez senseia Zbigniewa – autorytet w dziedzinie sportu i Kyokushin, podwójne 3 miejsce (2007,2008) na MISTRZOSTWACH ŚWIATA w Karate Kyokushin, czarny pas, 3 dan. Klub z 30-letnią tradycją, znany ze swoich, sportowych wyczynów w Polsce i na całym świecie… na takim zadupiu jak Limanowa… A jednak się da!
To co przeżywa człowiek, na moim poziomie ówczesnej sprawności, na treningach Kyokushin to jest nie do opisania. Pomijając nadludzkie i zwalające z nóg (dosłownie) zmęczenie, myśli i emocje w tamtym czasie to po prostu… coś pięknego. Od kompletnego zwątpienia, strachu i bojaźni o własne życie (nieraz myślałem, że mam zawał :P) po psychiczny ból, śmiech przez łzy, poczucie spokoju, spełnienia, niesamowitej siły i żelaznej woli walki. To trzeba przeżyć… Była to dla mnie jedna z najlepszych szkół życia w życiu (a masło maślane :)), która wyrzeźbiła w moim charakterze tyle cech… różnych… że nigdy w życiu nie uwierzyłbym w to, jeśli bym sam tego nie przeżył. Za to Ci dziękuje  Karate Kyokushin. A tak bardziej przyziemnie to… Śmigałem na tym karate ze dwa lata, 7 kyu mam jakbym się miał gdzieś pochwalić, tylko, że całym moim problemem w świecie sztuk walki było to, że ja nigdy nie lubiłem się bić (ot taki absurdzik). Poniedziałkowe treningi gdzie ćwiczyło się „kata” (układy ruchów, które są do prezentacji na egzaminie, na kolejne stopnie „kyu”) i ogólnie rozwojowo były cudowne, z przyjemnością chodziłem. Ale w czwartki, na walkę to tak se. W klubie, tak mocno nastawionym sportowo, jak mój w Limanowej, było ciężko nie chodzić na walkę. Każdy opuszczony trening, nie ważne czym rekompensowany (inny trening, siłownia) zostawiał dziurę w twojej „formie wojownika” i zanim się obudziłeś, ludzie z gorszym pasem walczyli lepiej niż Ty. Oczywiście nie jest to złe dla klubu i były też treningi typowo klimatyczne np. w kompletnej ciemności przy zdaniu senseia „Oczy w karate są Wam nie potrzebne, teraz kata (jakaśtam), tak żebyście na siebie nie powpadali”. Także czasem faktycznie można było się poczuć jak ostatni samuraj. 


Jedyny certyfikat, który wisi na ścianie. Reszta w szafie a część nie odebrana z klubu :)

Równolegle z karate, ćwiczyłem w domowej siłowni, a alkohol, powoli ustępował miejsca białku w proszku i kreatynie. W tamtym czasie odniosłem też swój personalny, pierwszy sukces sportowy – redukcję wagi z 98 na 78 kg. 20 kg „przeminęło z wiatrem” a ludzie na treningu i wykładowczyni od niemieckiego pytała się czy nie jestem przypadkiem chory bo podobno wyglądałem jak chodząca Etiopia. A co w życiu nie-sportowym?...


Pod ostańcem skalnym "Kudłoński Baca". Ochrzczony przez mojego kumpla - Dzikiego jako "Ostaniec, chuj jebany"

Maturę i egzamin zawodowy zdałem bez większych kłopotów („Świat przedstawiony w literaturze fantasy” na ustnej z polaka był strzałem w dziesiątkę, a właściwie w 20stkę – punktów, czyli max). Jakoś między wierszami podjąłem decyzję o studiach zaocznych w Krakowie (filologia angielska). Życie biegło do przodu, podobnie jak samopoczucie, zdrowie i kilogramy zakładane na sztangę. Na studiach poznałem kolejną porcję zajebistych ludzi, których niesamowicie polubiłem (chyba nawet za bardzo jak na studia zaoczne) (pozdro Gosia, Kamila, Natalia, Anka, Michał, Łukasz, Piotrek  i reszta super ekipy filologów-połamańców umysłowych :)).


Moczenie nóg w Morskim Oku z Jadźką, Pomidorem i Dzikim

Żeby się zaczepić w czasie, to Karate było od ostatniej technikum do około połowy drugiego roku studiów, redukcja była jakoś na początku drugiego roku studiów.


Jesienna Przełęcz Krzyżne (2015)

Ogromna ilość nauki (nie chciałem jechać na samych trójach) i zdanie „nie będę płacił pięć dych miesięcznie za to żeby mnie bili po ryju” spowodowały, że zrezygnowałem z Karate Kyokushin na poziomie, jak już pisałem, stopnia 7 kyu (z tego co pamiętam, bo nadal nie odebrałem od senseia wszystkich certyfikatów za zdawki). Trzeci, niezwykle wymagający umysłowo, rok studiów przeleciał w mgnieniu oka i zanim się spodziałem, stałem z dyplomem w ręce, czując dumę i łzami w oczach (przesadzam, ale było mi smutno w chuj) na myśl o rozstaniu się z wyżej wymienioną ekipą ze studiów. Było, minęło, a szkoda… Kolejny rozdział zamknięty… buuum.
Po odejściu z Karate przeżyłem krótki romans (niecałe pół roku) z Limanowskim Klubem Taekwondo ale było jakoś nieswojo i na sali śmierdziało grzybem :)


Na Szczeblu (977m) z Panią Elą :) (2016)

Później nastąpił okres w którym raz ćwiczyłem na siłce, raz nie ćwiczyłem (takie okresy po kilka miesięcy), różnie to było. Zrobiłem swoje życiówki w wyciskaniu i innych rzeczach na siłowni. Później znowu przerwa itd. Przez czas studiów nie zapomniałem o łażeniu po górach i dalszym graniu na gitarze, w zespole (aktualnie to już dwóch zespołach). Ale po studiach, miłość do górskich terenów powróciła ze zdwojoną mocą. Lekko zakurzoną pasję kontynuowałem w towarzystwie mojego wiernego kompana górskiego, a na co dzień najlepszego kumpla, Dzikiego, z którym przemierzałem kolejne setki kilometrów po najróżniejszych szlakach Beskidów, Tatr i Gorców (tych ostatnich w szczególności).


"Looks that kill" czyli mój kumpel Dziki. Zdjęcie zrobione nad Czarnym Stawem, kiedyś tam.

Czasami do górskiej, dwuosobowej kompanii dołączali inni kumple i koleżanki. Łaziliśmy i nadal łazimy w towarzystwie mojego kuzyna Mirka, wieloletniego ratownika GOPR (mówiłem o GOPRowcach z mojej rodziny poprzednio? Chyba tak… Ja bym się nie pochwalił? :P), głównie po Tatrach jako, że On ma doświadczenie… No i jest szpan, tak z GOPRowcem :) 


Tatry Zachodnie (2015)

                Aż tu nagle, któregoś, pięknego dnia… Moja koleżanka, Karolina, proponuje mi żebym wybrał się z nimi na lokalny maraton pod tajemniczą nazwą - Kierat. Mówi, że: „pójdziemy tak na lajcie, ja nie mam wyznaczonego celu, po prostu chce iść”. Na początku podszedłem sceptycznie i odmówiłem ale po kilku dniach (jakoś wewnętrznie, temat nie dawał mi spokoju) powiedziałem, że idę.

O tym wydarzeniu się nie rozpisuje tutaj za dużo bo to materiał na osobnego posta, który będzie, obiecuje :)


Żywa reklama Vibramu - Karolina

Po doświadczeniu Kieratu 20-22 maja 2016 („doświadczenie Kieratu” to w ogóle taka osobna jednostka mentalna, która rodzi się w mózgu osoby, która uczestniczyła i staje się synonimem słów „o żesz ja pierdole” :P) postanowiłem się wkurzyć („I want You to get mad!”) i zrobić coś z tym faktem. Tak to wszystko wyglądało… Sportowo, chciałbym podkreślić, że nigdy w życiu, absolutnie nigdy, nie biegałem dla samego biegania (przysięgam na swoje zdrowie) a jeśli siłownia i karate to dobry start dla biegacza (lepsze niby to niż nic), to chyba nie w moim przypadku :P Zresztą opiszę pierwszy trening biegowy niedługo… hhahaha masakra, na samą myśl.

Sytuacja z życia wzięta (pewnie coś przekręciłem ale nie ważne, esencja jest):
Jeden żul idzie, drugi stoi w klatce, w bloku.
Deszcz leje jak sam chuj.
Ten w klatce krzyczy: „Józek szybciej, biegnij”
Na co Józek, głosem spokojnym, basowym i opanowanym: „Nie ma takiej kurwa możliwości, żebym biegał”

Ta anegdotka idealnie opisuje mnie + bieganie :P Odpowiedź Józka bezcenna, nie pozostawiająca cienia wątpliwości co do jego niemożności biegania.

Tak dochodzimy do dzisiaj… Do momentu w którym piszę to zdanie (szkic posta - 02.07.2016 godz. 16:01)…

Cieszy mnie, że pisze, że jestem tutaj i podjąłem takie decyzje w życiu. Cieszę się, że mam zdrowie i ludzi dookoła. Najbardziej cieszę się (dużo razy napisałem „cieszę” :P) z tego, że jest ktoś, kto to czyta i polubia (Jest takie słowo? „Polubia”?) stronę… Czyli jestem wdzięczny Wam. Może za jakiś czas dołączy się ktoś jeszcze :)
Tak czy inaczej, fajnie jest pisać, choćby nawet dla jednej osoby, która to przeczyta. A może też dzielić się porażkami i sukcesami w przyszłości…

Wam „dziękuję”, a sobie „May the force be with me” i tyle chyba…

W kolejnym odcinku będzie albo pierwszy trening biegowy albo opis Kieratu (co mi wpadnie pod klawisze :P)

Pozdro cześć i zapraszam na razy kolejne :) będzie ultra!


Samojebka na podejściu pod Turbacz (2014)


Piotr „Duncan”
(From Zero to Ultra)

2 komentarze:

  1. Piotrek! Super się to czyta, a wzmianka o ekipie ze studiów autentycznie mnie wzruszyła! Dzięki!:) Już nie mogę się doczekać następnego odcinka o Kieracie. Zapowiada się super blog! Pozdro!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki wielkie :) Piszę jak było i jest, szczerość najważniejsza :) Zapraszam do czytania kolejnych wpisów...

      Usuń