31 sierpnia (czyli prawie miesiąc temu… tak, jestem lekko
do tyłu z postami o moich przygodach w terenie :P) postanowiłem zrobić kolejny
długi bieg.
Zawsze biegam w kierunku najwyższych górek „dostępnych pod ręką”
czyli okolice Miejskiej Góry i dalej w kierunku Sałasza i Nowego Sącza, to tam
biegną moje długie wypady biegowe. Tym razem postanowiłem wybrać się w
kompletnie inne rejony, w których, przyznaję bez bicia, nigdy nie byłem, nawet
pieszo (a taki ze mnie górski wyjadacz za 5 złotych). Jako, że moja miejscowość
położona jest z kotlince, dookoła mam wybór górek po których można biegać, tym
dziwniejsze jest to, że uparłem się na rejony wspomniane wyżej, ale nie tym
razem. Tym razem obrałem za cel górę, która leży centralnie po drugiej
„stronie” Limanowej – górką o nazwie Łyżka (803m). Nazwa ciekawa, nigdy nie
byłem więc nie ma na co czekać… trzeba biec.
Jest pogodna, sierpniowa środa, godzina około 18 (miałem
wybiec wcześniej ale lenistwo nie pozwalało), lecimyyy…
Z Limanowej rozchodzą się różnorakie szlaki, które
prowadzą w pobliskie, górskie tereny… tutaj nie jest inaczej. Wyznaczona trasa
biegnie spod mojego domu szlakiem niebieskim a później skręca na zielony aby
doprowadzić do celu. W planie mam powrót ta samą drogą to łącznie wychodziło
około 16 km. Miało stać się inaczej…
Od domu od razu pod górkę (mieszkam na górce w sumie :P)
(nie)wygodnym, osiedlowym asfaltem, pierwsza poważna stromizna pokonana, ale
pod górkę cały czas…
Pod Jabłoniec
Domeczek w okolicy :P
Po kilkuset metrach docieram na szczyt górki na której
mieszkam – Jabłoniec (624m). Ze szczytu roztacza się piękny widok na całe
miasto oraz przede mną pojawiają się kolejne, zielone wierzchołki szczytów
Beskidu. Na Jabłońcu można zwiedzić cmentarz I wojny światowej, owiany różnymi
legendami miejskimi (zapraszam do Limanowej jak coś :P).
Widoczki z Jabłońca
Kilka kroków do cmentarza
Cały czas asfalt a w
dodatku po wybiegnięciu na Jabłoniec robi się prosto. „Nie dość, że asfalt to
jeszcze po prostym… ładne mi bieganie po górach” – myślę. Słońce już mocno po
zachodniej stronie ładuje po oczach a ja ładuje po asfalcie przez kolejne
osiedla i obok kolejnym domów. Po drodze spotykam kumpla z klasy technikum,
który pochodzi z tamtych okolic (za szczytem Jabłońca, chociaż technicznie to
nadal ta sama ulica na której mieszkam ja, ponad kilometr wcześniej i po
drugiej stronie góry :P). Krótka rozmowa i biegnę dalej.
Jest dramatycznie prosto :P
Dzisiejszy cel w oddali
Asfalt skręca dość
mocno w prawo, koło lasku i w lewo szeroką asfaltówą. Dobiegam do czegoś jakby
centrum jakiejś wsi, nie mam pojęcia gdzie jestem, jakaś szkoła, sklepy, nigdy
tu nie byłem. Na GPS wszystko się zgadza, jestem nadal na niebieskim szlaku.
Wbijam się za szlakiem między domy i biegnę wąską, osiedlową drogą. Urocza
wieś… na drodze spotykam całą rodzinkę
uroczych kaczek, także musiałem zrobić fotkę :P
Sweet :* i dobre na rosół :P :P:P
Outsider
Dalej jest skrzyżowanie i brak szlaku w zasięgu wzroku
ale pomaga GPS i mówi że w lewo, za kilka metrów w prawo… Faktycznie za tym
zawijasem jest kolejny szlak na drzewie. Tutaj pierwszy raz odsłania się widok
na mój cel – Łyżkę… ot taka niska, zalesiona górka. Jak do tej pory, biegne
cały czas po asfalcie, prawie cały czas po prostym (no może kilka niewielkich
wzniesień) także nie jestem w ogóle zmęczony. Czuję się fantastycznie i
nachodzi mnie taka myśl, że w sumie zajebiście, że jestem tutaj sam, mogę mieć
przez chwile wszystko w dupie i pobiegać. Głębokie myśli przerywa mi muczenie
krowy po prawo i samochód, który próbuje mnie wyminąć (dammit miało nie być
aut… przecież wieś taka, że szok… a jednak, tutaj też mają auta :P). Skręt w
lewo i tutaj spotkała mnie przygoda.
Gdzieś tu była krowa :P
Biegnę sobie, jak gdyby nigdy nic, jest fajnie, a tu
naglę z domu po prawej stronie wyskakuje sfora psów. Małe, duże, każdej maści i
rasy… chyba z 7 ich tam było. Takie sytuację zdarzały się już nie raz podczas
mojej 3 miesięcznej kariery biegowej… no może nie aż tak dużo psów za jednym
razem ale bywało. Nastawiam się bojowo i staram się przebiec między psami… Lecz
jeden z nich, ten największy z najmniejszych, przywódca stada tych małych
gnojów postanowił kontynuować pościg za mną. Jak zobaczyli to jego koledzy ze
stada to zaczęli również mnie gonić. Wiem, że powinienem się zatrzymać i
prawdopodobnie one by dały spokój zgodnie z zasadą „Dlaczego go gonisz? – Bo
ucieka!” no ale mój błąd… No i przypłaciłem tym, że ten przywódca stada
postanowił mnie upierdolić w nogę. Na szczęście nie jakoś bardzo ale trochę
bolało i przez moment zastanawiałem się nad powrotem do domu… ale nie dałem za
wygraną i postanowiłem biec dalej.
(Jak później się okazało, pies nie był szczepiony więc
masa ceregieli włącznie ze szpitalem, mandatem dla właścicielki psa i
obserwacją pierdolonego kundla przez 15 dni czy nie ma objawów wścieklizny. Na
szczęście pamiętałem numer domu obok którego to się stało i dzień później
wróciłem tam aby zapytać czy pies był szczepiony. No i na szczęście obserwacja
nie wykazała niczego także pies był zdrowy a ja uniknąłem serii zastrzyków
szczepionki na wściekliznę w szpitalu zakaźnym).
Dalej było lekko w dół i WRESZCIE szlak skręcał na polną
drogę.
Tam, pod laskiem do którego miałem wbiec, miałem kolejne bliskie
spotkanie z psem ale ten nie ugryzł, tylko poszczekał groźnie.
Boląca noga i emocje sprawiły że przestałem patrzyć na
szlak i nie wiedziałem gdzie iść przez chwilę.
Oznakowanie tego szlaku jest w tamtym miejscu tak
fatalne, że idzie się przez totalny las, bez żadnej ścieżki i ogólnie bez GPS
można się zesrać. Mimo braku ścieżki oraz innych śladów gdzie trzeba iść, można
spotkać co kilkaset metrów szlak na drzewie. Tylko, że między jednym a drugim
szlakiem na drzewie można się zgubić 10 razy :P Także chwalmy Pana za GPS :)
Przepraszam Pana, czy to nadal szlak?
Taaa :P
Nie wiem gdzie iść :P Oszalałem...
Wreszcie wyszedłem z tego przeklętego lasu, goniąc kilka
razy w złą stronę… Wyszedłem na kolejną drogę asfaltową gdzie skręciłem w prawo
i po jakiś 200m pod górką na lewo drogą ubitą do jakiegoś domu.
Wreszcie wyszedłem z tego przeklętego lasu!
Koło owego domu
na straży wypuszczony kolejny pies… Tym razem bez kurwa żartów… Owczarek
niemiecki bez kagańca, nie przywiązany… Powiedziałem: ”ło kurwa, za żadne
skarby tam nie idę”… Ale szlak jak byk prowadzi do lasu obok domu.
Strategicznie skręcam na łąkę w prawo i omijam psa (który już mnie zobaczył i
szczeka jak pojebany… na szczęście trzyma się koło domu) 100 metrowym łukiem.
Wchodzę zupełnie od innego strony do lasu, do którego prowadzi szlak, bez szlaku, przez krzaki, kompletna tragedia. Prosto, po górę nie ma opcji bo jest tak stromo, że musiałbym mieć czekan… więc kombinuję tak aby przez las dojść jednak jakoś do szlaku, który zostawiłem po lewej stronie. Cisnę przez błota, kolce, liście i grzyby aż dochodzę do dróżki leśnej ze szlakiem wystarczająco w głąb lasu aby pies mnie nie wyczuł :P Okazuje się, że jest to finalnie, strome podejście pod Łyżkę. Na szczęście jest mega-krótkie także dość sprawnie znajduje się na szczycie Łyżki.
Pogryziony ale dotarł!
Zaczyna się robić ciemno i lekko chłodno więc
nie mogę tam posiedzieć… manewry omijające i błądzenie po lesie kosztowały mnie
dość dużo czasu. Mogę zbiec na drugą stronę góry ale wtedy będę miał z 20 km
dalej do domu. Wiem, że muszę zbiec szybko, omijając psy na jakiś „solidny
asfalt”, który zaprowadzi mnie do domu… Już może być dalej, może być zimno i
ciemno… byleby być pewnym drogi. Decyduje się na zbiegnięcie w tą samą stronę
co wybiegałem, ominięcie owczarka tym samym motywem na komandosa przez las, a
później już lecieć asfaltem, omijając las w którym ciężko się nawigować.
OK, zbiegam, owczarek ominięty (trasa ala zielone berety
działa :P). Jestem na asfalcie i za Chiny ludowe nie zamierzam wbiegać do lasu
gdzie poprzednio się prawie pogubiłem… Stwierdzam, że biegnę przez łąkę…
przynajmniej widzę co jest przede mną… za nawigacją do głównej drogi między
kolejnymi wsiami obok Limanowej. Nadrobię z 10 km ale przynajmniej mam pewny
powrót do domu. Byleby ominąć psy :P:P
Po drodze spotykam gościa, który namawia mnie żebym
zbiegł jednak trochę w dół i tam powinien być szlak… nie zgadza mi się to
kompletnie z mapą i jak się okazuje mam rację bo napotykam ślepą uliczkę z
domem na końcu. Pierdole…mój plan był najlepszy wracam do domu główną drogą.
Jedynym minusem tego planu było to, że cały czas po asfalcie no i 10 km dalej
ale co tam, lepsze to niż kolejne psy albo zgubić się w środku lasu… już nie
mam humoru na przygodę w tym dniu :P
No ciemno i nic nie poradzisz :)
Decyzja dobra ale reszta trasy (większość) była
dramatycznie nudna. Asfalt nie popuścił aż do końca, ale wiedziałem na co się
skazuje. Wylądowałem dość szybko na głównej drodze z dużą ilością samochodów.
Trochę wymanewrowałem w lewo tak, że dobiegłem do tego dziwnego miejsca, które
przypomina centrum jakiejś wsi w którym już byłem jak biegłem w stronę
przeciwną.
Stąd już relatywnie blisko to domu… tylko wybiec na „płaski”
Jabłoniec od drugiej strony i zbiec do domu od cmentarza. Ostatnie 1,5 godziny
biegłem w kompletnym zmroku także dobrze, że miałem czołówkę. Ogólnie dobrze,
że postanowiłem wziąć buffa na głowę, więcej wody i coś tam do jedzenia po z 15
km trasy zrobiło się ponad 20 i to w chłodzie i w nocy :P
Dotarłem do domu… szczęśliwy ale trochę wkurzony,
zmęczony, głodny i pogryziony przez psa… Bilans typowo na minus :P
Łyżka – nigdy więcej :P nie no żartuję… ale muszę kupić
jakąś strzelbę na psy :P:P Nie, że jestem przeciwnikiem zwierząt ale no kurwa…
przynajmniej by o szczepieniach ludzi pamiętali i nie wypuszczali całych stad
zwierząt na szlaki turystyczne (mimo, że zapomniane i nie często uczęszczane).
Tym pozytywnym akcentem, żegnam i do następnego :)
Pozdroooo!!!
Piotr „Duncan”
(From Zero to Ultra)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz