Ogólnie mógłbym napisać tu tylko „ja pierdole” i na tym
zakończyć ale trzymajmy się planu i do rzeczy…
Najpierw to
może opowiem co to jest ten Kierat?
Kierat 2016, a właściwie XIII
Międzynarodowy Ekstremalny Maraton Pieszy „Kierat” to impreza w której niedawno
brałem udział. Jest to coroczny event na ziemiach Limanowszczyzny, który
uzyskał miano „Nieoficjalnych Mistrzostw Polski w Biegach na Orientację” po tym
jak zaczęła brać w nim udział czołówka polskich biegaczy terenowych (no i
oczywiście go wygrywać). Jest to wydarzenie „dla każdego” bez ograniczeń
wiekowych itd. płacisz wpisowe, bierzesz udział. Impreza biegowo-marszowa w
której celem jest pokonanie dystansu 100km w czasie max. 30 godzin. Trasa
prowadzi przez masywy Beskidu Wyspowego oraz sąsiednich Beskidów (nie wiem na
stówe ale możliwe, że w poprzednich latach, trasa zahaczyła o Gorce). Trasa nie
jest sztywno wyznaczona, jest to bieg na orientację. Jak na większości
maratonów, trzeba zaliczyć punkty kontrolne ale odcinki między nimi wyznacza
się samemu za pomocą urządzeń nawigacyjnych (kompas, GPS, igła na wodzie – co
kto woli :P). Jako, że w maratonie może wziąć udział każdy, kolejne edycje
gromadzą co raz to więcej uczestników (w tym roku, 2016, brały udział 602 osoby).
Jak napisałem, Kierat ma charakter biegowo-marszowy a to dlatego że tylko
czołówka (Ci pojebani) biegnie (mam nadzieje, że nie cały czas chociaż wyniki
na to wskazują :P) a reszta ludzi (Ci normalni) idzie. Cały ten cyrk dzieje się
u mnie, na zadupiu w ostatnim lub przedostatnim weekendzie maja – w tym roku
20-22 maja.
No to już każdy wie o co
chodzi. Wszystko brzmi i wygląda przecudnie na pierwszy rzut oka ale tak nie jest,
uwierzcie (przynajmniej dla mnie nie było bo jestem cienki).
Jak wyglądała moja przygoda? (uff… kur**, pisząc to aż mi
ciężko i odbija się batonikami proteinowymi)
Moje
przygotowania
Pisałem
już to poprzednio ale powtórzę dla tych, którzy nie czytali postów w których
zanudzałem opisem mojego życia (S01E02 oraz S01E03). Pewnego dnia, moja
kumpela, Karolina (nie wiem co popchnęło ją do tego strasznego czynu) zapytała
mnie czy nie chciałbym wybrać się z nią na Kierat. Miała iść ona, jej kuzynka
czy tam ciotka i nasz wspólny znajomy – Kuba. Karolina powiedziała, że nie ma
wyznaczonego, sztywnego celu, chce iść na lajcie i jak padnie to po prostu
zrezygnuje i spokój. Ja o Kieracie już wiedziałem kilka lat wcześniej, że jest…
i o co w nim chodzi. Czasami przechodziło przez myśl, że może bym się wybrał.
Propozycję Karoliny odrzuciłem ale przez kolejny tydzień cały motyw nie dawał
mi spokoju. Pchany szaleństwem (jak Frodo do Mordoru) (what? :P), po tygodniu,
zgodziłem się pójść. Tak na serio to nie wiem dlaczego i co mnie motywowało?
Myślę, że po części chęć przygody, głupota czy zwykłe „a ja bym nie dał rady”.
Na pewno nie chęć sprawdzenia samego siebie (jak większość ludzi mówi przed
Kieratem) bo wcześniejsze doświadczenia w moim życiu dały mi zajebiście jasny
pogląd na stan mojej kondycji oraz co mogę a czego nie mogę zrobić. I tutaj
jedyna mądra rzecz jaką zrobiłem jeśli chodzi o Kierat… założyłem sobie cel.
Słuchając własnego ciała stwierdziłem, że chce przejść połowę czyli 50 km (bez
ograniczeń czasowych). Co stanie się poza magiczną barierą 50 km, miało
pozostać niewiadomą. Jak miałbym siłę, idę dalej, jak nie to jadę do domu po
tej połówce. Ale 50 chciałem zrobić i wiedziałem, że mogę. Także po połowie
kompletne „no regrets” i plan wykonany.
Kiedy już wiedziałem, że idę
był jakoś marzec, koniec marca – wiem, że mieliśmy jakieś 2 miesiące na to,
żeby zrobić COKOLWIEK w stronę przygotowań do Kieratu.
Jeśli chodzi o mnie… Siłownia, naturalnie, była wtedy w
ruchu. Od dnia w którym stwierdziłem, że idę, kompletnie lamersko (nadal nie
mam pojęcia o przygotowaniach do ultramaratonu) wprowadziłem zmiany. Siłownia –
priorytet nogi. Cardio wydłużone z 40
min do godziny (normalnie sram na rowerek stacjonarny ale akurat w tym czasie
jeździłem). Dieta – wiedziałem, że Ci na maratonach wyglądają jak wyciągnięci z
obozu pracy więc obciąłem 250 kcal. Przez 2 miesiące to wszystko i tak nie
robiło różnicy (chyba, że się jedzie na dopingu) ale mentalnie czułem, że się
przygotowuje. Podsumowując, gówno robiłem ale miałem przynajmniej komfort
psychiczny. To trochę jak jedzenie kilograma pączków i popijanie Colą Zero :)
Po jakiś 2 tygodniach, Karola i Kuba zaproponowali
wspólne spacery na pobliskich szlakach, więc też śmigałem w nimi wieczorami,
max 2 razy w tygodniu. Po tych dwóch tygodniach okazało się, że Kieratowa grupa
nam się powiększy. Do teamu (idiotów idących jak kamienie rzucane na szaniec…
co ja kurwa pisze?) dołącza mój true przyjaciel - Gomół (to z nim piłem
pierwsze wina i założyłem pierwszą kapelę) (Gomół to dość dziwna ksywka ale
jest całkiem normalna bo kumpel ma na nazwisko Gomółka… i nie, nie jest
komunistą :P) a później jego dziewczyna.
Chyba używam za
dużo zdań w nawiasach? Jak Was to wkurwia to mi napiszcie w komentarzach coś w
stylu „Nie pisz tyle w nawiasach debilu bo się tego czytać nie da” albo coś… :)
Okazało się, że do ekipy dołącza kolejny wspólny znajomy
(ksywka Pedi – też szatan na góry i kompletny „człowiek lasu” w jak najbardziej
pozytywnym znaczeniu, ksywka jeszcze dziwniejsza, nie wiem skąd się wzięła ale
zapewniam, że kolega jest heteroseksualny :P) oraz siostra kolegi - Agata (nie
znam jej dobrze ale z tego co wiem też coś chodziła).
Wieczorne spacery zamieniły się w wycieczki grupowe (do
muzeum byśmy weszli na grupowym na lajcie :)) i wiodły nadal po okolicznych
górkach średnio 2 razy w tygodniu… max 15-20 km, częściej 6-10km.
W błogiej nieświadomości mijały kolejne dni a Kierat był
co raz bliżej…
Pamiętam jak dziś spotkanie całej ekipy na pobliskiej
miejscówce „na schodkach”, dzień przed Kieratem, żeby obgadać sprawę… Bez piwka
i fajek się nie obyło :)
Tak na marginesie
dorzucam bo mi się przypomniało, że miałem już to pisać… Alkoholu nie pijam
często (jak coś to przy okazji piwko). Nie odważę się jeszcze napisać że
rzuciłem palenie ale nie palę od 1 grudnia 2015 (rzucanie od 1 stycznia jest
dla cieniasów :P) a aktualnie mamy 09.07.2016 więc na razie się trzymam mocno!
Także no… ja wtedy nie piłem i nie paliłem… Czy to w
ogóle ważne, takie detale? Kto pił piwo na dzień przed Kieratem? Chyba nie… ok,
już się zamykam i pisze dalej.
Obgadaliśmy wtedy strategię wyznaczania trasy, kwestie
jedzenia i sprzętu.
Myślę, że zrobię
testy sprzętu, który miałem na Kieracie bo jest tego trochę a jest to sprzęt
ogólnie „górski” także na recenzje się nadaje jak najbardziej i wypełnię trochę
kategorie na blogu :P
No i przyszedł dzień maratonu, w całej swojej
okazałości… 20 maja damn You!
Dzień startu i początek Kieratu
Obudziłem
się 20 maja z myślą „ło kurwa to dzisiaj” i jakoś tak mi się dziwnie spieszyło
ze wszystkim, pewnie z nerwów. Banan na twarzy i poziom ekscytacji 10/10 na
myśl o wielogodzinnym chodzeniu po górach. Banan na
twarzy i poziom ekscytacji 10/10 na myśl o wielogodzinnym chodzeniu po górach. Od
3 dni wstecz odpoczywałem od siłowni, cardio i spacerów więc byłem
zregenerowany i pełen sił. Pogoda jak
marzenie… Kolejne 3 dni na prognozach przedstawiały się bez deszczu, w nocy
chłodno, w dzień ciepło. Plan był taki, że Kuba pojedzie wcześniej odebrać mapę
i resztę swoich fantów potrzebnych do maratonu. Potrzebne mu to było do
wrzucenia trasy w GPS na telefonie jako, że tylko on miał program, dobry moduł
GPS i powerbank żeby telefon wytrzymał te potencjalne 30 godzin. Start maratonu
wyznaczony na 18:00. Do godziny chyba 17:30, wszyscy mieli odebrać numery
startowe, mapy i resztę co tam dawali. Koło 11:00 dzwonie do Kuby. Okazało się,
że był razem z Pedim, odebrali mapy i rozkminiają teraz trasę żeby wprowadzić
ją do GPS. Ja miałem sobie wszystko odebrać koło 17:20, bezpośrednio przed
maratonem, ale chęć zobaczenia trasy zwyciężyła i od razu po telefonie do Kuby
pojechałem do Limanowskiego Domu Kultury gdzie był punkt odbioru. Okazało się
to dobrym posunięciem bo dostałem całą torbę rzeczy. Od tych najważniejszych –
mapa i numer, po katalogi, breloczki, smycze i inne tego rodzaju fanty. Dosłownie
cała torba. A dobrze, że pojechałem wcześniej bo oprócz mapy, zawieszki na mapę
z nieprzemakalnym pokrowcem i numeru startowego nic z tego nie było potrzebne w
czasie biegu. Skonsultowałem mapę w domu tak, żeby wiedzieli gdzie po mnie
jechać jak umrę albo zakończę na danym punkcie. Patrząc na trasę wyraziłem
kolejne „ło kurwa” tego dnia i zacząłem się pakować. Miałem listę tego co chce
zabrać także wszystko ułożyłem na podłodze, gotowe aby zapakować do plecaka,
tudzież kieszeni. Dzień mijał powoli, im bliżej 17:30, ekscytacja rosła.
Zjadłem obiad i koło 17:00 nalałem izotonik do bukłaka. Zapakowałem wszystko co
chciałem do plecaka, kupa, prysznic, ubranie się i heja…!!
Zostałem odwieziony na miejsce startu (Limanowski Park
Miejski) gdzie czekała już reszta mojej ekipy i jakieś 600 innych uczestników
:)
Pół godziny gadaliśmy o pierdołach żeby się rozluźnić…
Od lewej: Pedi, Kuba, Dziki (był na starcie nas odprawić :P), Ja, Gomół
Od lewej: Elka, Ja, Pedi, Kuba (obczaja GPS), Dziki
Godzina 18:00, oficjalne „powodzenia” od organizatorów i
odliczanie… 3…2…1 START!!!
Grupa liderów (pojebów co
biegną ß
tak, to była zazdrość) przekracza bramę startową i pędzą przez park, reszta
ludzi… część śmiga szybko, część idzie, co człowiek to inny start :) My idziemy
powoli, praktycznie przy końcu. Trasa biegnie przez całą Limanową tak aby nie
tamować ruchu, śmigamy koło Domu Kultury, cmentarza i bulwarami Limanowskimi do
pobliskiej stacji Orlen. Cały czas powoli, spokojnie, gadamy sobie rozluźnieni.
Pierwszy punkt kontrolny znajdował się górze Paproć
(645m), niedaleko Limanowej (w linii prostej 6 km od startu). Podążamy za
wszystkimi, bo tutaj trasa nie może się dużo różnić, idziemy praktycznie w
linii prostej. Po drodze mijamy mojego wujka który podjechał kilka kilometrów
aby nas pocieszyć słowami „Macie już 25 minut straty do tego co biegnie
pierwszy” :P Po drodze mijamy kilku
uczestników lecz na pierwszym podejściu zostajemy na szarym końcu, i to
dosłownie na KOŃCU bo po paru minutach gdy nikt nas nie mija, Pedi stwierdza, z
nieukrywaną dumą, idąc za nami: „Jestem oficjalnie ostatni na Kieracie!” :)
Reszta szybko podłapała zajawkę i każdy stawał na moment żeby poczuć jak to
jest być „oficjalnie ostatnim” gdy mijała go reszta naszej ekipy. Okazuje się
jednak, że po chwili zaczynamy mijać ludzi (innych uczestników). Tylko dziwnym
trafem są to tylko ludzie lekko otyli i ponad 60-tke, którzy koniec końców i
tak pewnie przeszli więcej niż my :) Taka właśnie była nasza ekipa :)
Od lewej: moja prawa ręka w niebieskim, Pedi, Kuba, starszy Pan, starszy Pan :)
Na pierwszych podejściach nie boimy się wysokich traw i
krzaków, ścinając trasę jeszcze bardziej do prosta co daje nam ową przewagę i
już nie jesteśmy ostatni. W znakomitych humorach, pokonujemy te pierwsze 6 km (podaje w linii prostej wszystko bo nie wiem
ile było dokładnie) i zachodzimy na pierwszy punkt kontrolny w czasie
1:25h. Na punkcie wita nas czarnoskóry chłopak soczystym „dżemdobri”,
przechodzimy do punktu, odbijamy karty magnetyczne i dziurkujemy numery
startowe w wyznaczonym miejscu, że doszliśmy na pierwszy punkt. Siadamy chwilę
na szczycie, gdzie znajduje się ładna, malutka kapliczka i metalowy, wysoki
krzyż. Właśnie zdobyliśmy dyplom za udział (dla każdego kto dojdzie na 1 punkt)
w Kieracie, dla większości pierwszy dyplom sportowy w życiu. Żartujemy, że
można iść już do domu bo dyplom jest, łyk picia i ruszamy dalej…
Drugi punkt jest na południowy
zachód za 4 km i nazywa się tajemniczo - „skraj lasu”. Po pierwszych 300m dalej
pojawiają się pierwsze wątpliwości czy idziemy dobrze. GPS pokazuje, że
ładujemy jak byk w linii prostej na punkt nr.2 ale ścieżka skręcająca w prawo
kusi jako, że tam gdzie mówi GPS jest książkowy, gęsty las. No i my oczywiście
idziemy prosto w las :P
Po niedługim czasie pojawiają się pierwsze zdania „kurwa
mogliśmy iść z prawo” jako, że przedzieramy się przez dość gęste haszcze w
lesie. W dodatku zaczyna robić się niebezpiecznie pionowo. Zejście okraszone
jest licznymi „jebane krzoki”, „pierdole ten kierat” i „Fuck! Znowu te kolce”
oraz jedną przerwą na sikanie płci żeńskiej. Trawersujemy niebezpiecznie strome
zbocze górskie, na szczęście bez krzaków. A tu niespodzianka! Zaczyna się robić
ekstremalnie stromo (za stromo, jak na nasze tereny) aż dochodzi do momentu
gdzie ze 4 metry trzeba zjechać po błocie na dupie bo nie ma innej opcji („trza
było iść kurwa w prawo!”) .
Zdjęcie zrobione po zejściu ze stromego momentu
Podczas tego manewru rozdzieram spodnie na jakieś
1,5 cm w wiadomej części a dupsko boli bo kamienie w błocie zrobiły swoje.
Elka schodzi tam gdzie ja rozwaliłem dupe
Dochodzimy
do ścieżki leśnej (która najpewniej łączy się ze wcześniejszym skrętem w prawo
którego nie wybraliśmy :P)… Eskapada kosztowała nas kilkanaście minut straty,
ubłocone ciuchy i moją bolącą dupę. Wydeptanymi (zapewne przez poprzedników)
polami dochodzimy do drogi asfaltowej prowadzącej z Tymbarku do Piekiełka
(każdy obcy twierdzi, że Piekiełko to śmieszna nazwa dla wsi, Tymbark zna każdy
– tak, tam się robi soczki). Dalej asfaltem, drogą między domami, lasem, ubitą
drogą, lasem w towarzystwie pięknego początku zachodu Słońca. Punkt nr. 2
został nazwany wyjebiście celnie… Wyobraźcie sobie najbardziej typowy „skraj
lasu” na świecie… Tak właśnie wyglądał punkt kontrolny nr.2. Na miejscu witają
nas okrzyki „Witamy na drugim punkcie!”… oczywiście powtórka czynności – karta
magnetyczna, cyk cyk, dziurkowanie numerka… 12 km za nami, pkt. 2 zaliczony
w 2h 39min. Nie jest źle…
Od tego miejsca moja pamięć
pozostawia wiele do życzenia jako, że niespodziewanie szybko zapada noc.
Postaram się wydobyć wszystko co pamiętam… Godzina 20:39, powoli żegnamy się ze
światłem dziennym.
Kieratowa noc i kolejne punkty kontrolne
Na punkcie drugim zrobiliśmy krótki postój na więcej
picia, kawę (termos był! Pedi przygotowany jak zawsze) i batonika (fuj!).
Po pierwszych krokach w stronę
punktu trzeciego (za 5 km na północny zachód) włączamy czołówki jako, że powoli
zaczyna być ciemno. Zakładamy też coś na siebie bo temperatura przestaje
rozpieszczać a do tego jesteśmy w lesie (zimniej i ciemniej). Po parudziesięciu
minutach idziemy już w ciemnościach. Przez wydeptaną łąkę, szlakiem, przez las
i asfaltem w górę. Na tym dość długim asfalcie w dość przyjemnej, pagórkowatej
okolicy zaczynamy gadać o różnych pierdołach żeby się szło lepiej. Ja na
przykład fascynuje się rozmową z Pedim o sprzęcie wspinaczkowym (On pracuje na
wysokościach i się wspina więc wiedza niesamowita). Od przyrządów zjazdowych,
lin i kubków asekuracyjnych przechodzimy do „Ty, Pedi! A my to w ogóle dobrze
idziemy?”. Kuba sprawdza GPS, wszystko jest w porządku… Idzie z nami trochę
ludzi ale to nie zawsze jest wyznacznikiem tego, że idzie się zgodnie z
założoną trasą. Pamiętam skręt w prawo do góry, koło domu (część ludzi wjebała
się chłopu na podwórko i nie wiedziała jak wyjść), prosto przez las, błoto
straszne. Potem na końcu lasu kminimy trasę bo część ludzi idzie prosto. My
decydujemy się na trochę w tył i w prawo, w dół, zgodnie ze szlakiem św.
Jakuba, który ma nas zaprowadzić pod sam pkt.3. Idziemy bardzo szeroką drogą w
środku lasu, mijamy urocze jeziorko po prawej. Tam gadałem z Kubą (ten co ma
GPS), który mi powiedział, że on, tak właściwie, to poważnie zamierza przejść
teraz całość Kieratu. Powiedziałem mu, że trzymam kciuki i żeby chociaż on
uratował honor grupy bo my raczej padniemy po drodze. Szeroką drogą zachodzimy na
pkt. 3 (17 km trasy) w czasie 3:46… nadal czas się zgadza… idąc tym tempem
mamy cały Kierat w 25 godzin :) na punkcie trzecim wita nas dużo ludzi i
przytulnie palące się ognisko. 10 min przy ognisku jako, że co raz zimniej,
uzupełniamy płyny i wpada batonik proteinowy (fuj!). Przyświeca nam kolejny cel… Punkt czwarty za
7km (na prawie połowie mojego celu) na północ i kolejna tajemnicza nazwa punktu
– „Kamień Żółw”. Pełna noc, ciemno jak w dupie bo wieś zabita dechami, na
niebie jasny Księżyc i czerwona planeta posądzana przez nas o bycie Marsem :)
Z pkt. 3 wyruszamy względnie
wypoczęci i świeży. Na początek wita nas reszta szerokiej drogi leśnej lecz
szybko przeradza się ona w asfalt między domami. Są to początki miejscowości
Kostrza, przez którą Kuba wytyczył trasę aby nie ładować mokrymi trawami.
Godzina nocna, mijają nas auta („Pewnie wracają z imprezy” – ktoś mówi). Lecimy
tym asfaltem a tu nagle… Dochodzimy do szkoły obok której widnieje napis META
(prawdopodobnie był jakiś bieg dla dzieci rano albo coś) na co Gomół i Kuba
pytają „To już koniec?” :P:P i biegną w kierunku mety (brakowało tylko muzyki z
filmu „Rydwany Ognia” :P). Sytuacja rozśmieszyła wszystkich, zabierając powoli
narastający ból nóg i fajnie rozładowuje
nocną, śpiącą atmosferę. Dalej mijamy kolejnych uczestników Kieratu, którzy też
wybrali „asfaltówkę”. Rozmowa klei mi się tym razem z Gomółem przechodząc od
tematu „Jak dobrze wymyśla się różne rzeczy siedząc na kiblu” przez puszczanie
bąków a dochodzi do siatek grawitacyjnych na modelach układów słonecznych –
także tok myślowy niezaprzeczalny, godny późnej godziny i lekkiego zmęczenia. Z
takim tematem na ustach idziemy obok nieznajomych ludzi, którzy patrzą na nas z
degustacją?... ale nam nadal rozmawia się świetnie. Po około godzinie, zaczyna
wkurwiać asfalt – po prostu nie idzie się po nim już tak fajnie jak 5 km
wcześniej. Dochodzimy do miejscowości Sadek gdzie po chwili z GPS’em i mapą
skręcamy obok sklepu w prawo. Robi się zimno w głowę (taki fakt pamiętam) i
zakładam Buff’a. Po skręcie w prawo wita nas, tak bardzo unikana, mokra trawa…
Przez tą trawę, łagodnym zboczem w dół… Powłoki hydrofobowe na butach krzyczą o
litość a membrany Gore-Tex walczą z napierającą od wszystkich stron rosą. Z
zewnątrz mokro, w środku (na szczęście) sucho, dochodzimy do mostka… hyc przez
rzekę i (dajcie żyć!) kolejnego asfaltu. Dopiero tutaj czaimy GPS i stwierdzamy
„za bardzo na zachód”. Czeka nas powrót asfaltem do miejsca w którym mieliśmy
docelowo zejść ww. trawą (FAIL!). Z asfaltu w lewo i kolejnym (sic!) asfaltem
lekko w górę i prosto. Mijamy ludzi, którzy już dawno zaliczyli punkt 4 i
mijają nas z przeciwka mówiąc „Już niedaleko” czy „Powodzenia” . Skręcamy w
prawo obok samochodu w którym odbywają się wiosenne gody (szybko spieprzali jak
nas zobaczyli :P) i spotykamy gościa, który rzekomo wraca z pkt.4. Zatrzymujemy
się pytając o drogę a on nam z tekstem – „Tędy raczej nie idźcie bo masakra
przez las jakieś 1,5 km ale stromo i chujowo” więc żegnamy go już oklepanym „Powodzenia”
i wracamy do zakrętu. Podążamy nadal „główną” osiedlową, mijając ludzi.
Przechodzimy betonowy mostek i uklepaną drogą wchodzącą do lasu. W lesie
spotykamy ludzi mówiących tajemnicze „zaraz niespodzianka” i po około 100m
widzimy naszą „niespodziankę”.
Ogólnie, był to
najfajniejszy motyw na Kieracie, dla mnie, dla reszty chyba też spoko…
Wyglądało gorzej niż było.
Dochodzimy do brzegu wartko płynącej rzeki, na oko, po
kolana. Przejście po kamieniach czy jakieś inne motywy nie wchodziły w grę. Nad
rzeką z obu stron stoją grupy tak po 20-30 osób i obgadują motywy przejścia
przez wodę. Mi w głowie przelatują wszystkie filmy survivalowe jakie widziałem
(łącznie z tym jak Bear Grylls, bez majtek przechodził przez zamarzniętą rzekę
przy -60 stopniach Celcjusza :P)… Ale na nic się zdają moje myśli i lamenty
ludzi na brzegach. Wreszcie jakiś gościu ściąga buty i ładuje się do rzeki.
Przeżył. Jest na drugiej stronie i krzyczy „Chodźcie, nie jest tak źle!”. Nagle
30 osób ściąga buty i jak naród wybrany przez Morze Czerwone śmigają po kolana
(kto niski, po uda) w wodzie na drugą stronę. My staramy się manewrować po
prawej stronie gdzie zaliczam kolejną glebę… do wody (tam akurat było jeszcze
płytko bo przy brzegu) ale warstwa hydrofobowa na spodniach robi robotę i
wychodzę suchą nogą (a raczej dupą) z opresji. Wreszcie ściągamy buty i
ciśniemy nadal prawą stroną przez rzekę. Woda zimna jak z lodowca ale
adrenalina i wiele godzin w butach robi swoje. Na drugim brzegu obcieramy nogi
chusteczką do nosa, do suchej skarpety i suchego buta (WINNERS!) i ładujemy
dalej. Czeka na nas strome podejście, które (jak twierdzą Ci z przeciwka)
kończy wymarzony punkt 4 – „Kamień Żółw”. Po lekkim wysiłku mocno pod górę,
zdobywamy kolejny punkt kontrolny, 24 km trasy, w czasie 5:45h. Tempo
nadal mamy solidne, chociaż atrakcje na minionym odcinku kosztowały nas
kilkadziesiąt minut straty do normalnego tempa, które trzymaliśmy wcześniej. Nie
wiem do tej pory od czego nazwa „Kamień Żółw”. Może nie zauważyłem owego
kamienia albo był gdzie indziej… nie ważne. Punkt znajduje się w lesie jakby na
szczycie jakiejś góry (parę metrów dalej jest szczyt góry Grodziec – 423m).
Po paru minutach odpoczynku
ruszamy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Tym razem przekroczenie rzeki nie
sprawia już tyle emocji. Ściągamy buty, robimy swoje i w drogę. Kontynuujemy tą
samą trasą, którą przyszliśmy do punktu aż do głównej, asfaltowej drogi. Podróż
do pkt. 5 (południowy zachód, 6km) wspominam i pamiętam najgorzej. Spać, zimno,
asfalt – te 3 słowa najlepiej opisują ten odcinek. Całe, jebane 6km po asfalcie
(oczywiście nam wyszło więcej niż 6km). Parędziesiąt minut po północy, na
dwudziestym siódmym kilometrze trasy, człowiek zaczyna wątpić. Każdy krok po
asfalcie do przyjemnych nie należał ale zły humor i trochę bolące nogi
zabijaliśmy rozmową. Były kawały i coś o Tatrach. Odcinek od miejscowości
Słupia do celu był chyba dla każdego pierwszym, poważnym kryzysem. Zmęczenie i
noc dała o sobie znać i takie samopoczucie nie opuszczało mnie jeszcze przez
kilka dobrych kilosów. Na punkt piąty dochodzimy cali i zdrowi w czasie
7:40h. Punkt zlokalizowany jest przy starym dworku obok drogi na 30 km
trasy. Na punkcie dość dużo osób, jest też możliwość uzupełnienia zapasów wody
z czego korzystam mówiąc do Pani „nalewającej” – „tak troszkę tylko poproszę”.
W rezultacie zapełniam bukłak po brzegi czyli dolewka 2 litry :P Na co wraz z
Panią reagujemy szczerym śmiechem i komentarzem „Ups, wlało się więcej”.
Siedzimy tam dobre 15 min, zajadając batoniki (Snickers ale też fuj!) i kabanosy
oraz nawadniając wyczerpane organizmy.
Wstaje
się ciężko ale ruszamy. Po takim postoju robi się zimno więc zakładamy co mamy.
Ja ubieram kurtkę, którą ściągam po kilometrze bo jednak za ciepło. Kolejny
punkt za 7 km a nastroje nadal mocno średnie. Dalsza część kryzysu pojawia się
niemal od razu, wszyscy ziewają i walczą ze snem przy pomocy rozmów albo
tabletek z guaraną (ja wybrałem rozmowę). Gomół przeżywa poważny kryzys, który
później opisuje jako: „Szedłem ale nie wiedziałem gdzie jestem i co robię,
myślałem tylko o kolejnych krokach”. Na szczęście kryzys nie trwa długo,
zagadując go cały czas wreszcie budzi się z letargu i mówi „Już wszystko ok,
ale przez kilka minut nie słyszałem co do mnie mówisz”… Asfalt nie wybacza,
asfalt nie opuszcza, asfalt boli… Mijamy pierwsze ofiary brutalnie pokonane
przez Kierat 2016 - ludzie na przystankach w folii NRC dzwoniący po pomoc. Ta
część maratonu wygląda jak parada żywych trupów. Nadal nic ciekawego bo asfalt. Widzimy na
horyzoncie wysokie pasmo, które okazuje się naszym celem (Cubia
Góra/Rozwidlenie szlaków). Późne godzinny nocno-ranne. Ładujemy nareszcie do
lasu. Tam chwile obok rzeczki…błotem. Przez fajny mostek (fajny bo długi i
niestabilny). Zauważamy czarny (albo niebieski to był) szlak na naszą górę i
bez namysłu śmigamy szlakiem. Nawet nie sprawdzamy nawigacji bo nastroje w
dupie. Niech będzie dłużej ale przynajmniej bez asfaltu i bezpiecznie… bo
szlakiem. Po jakiś 30 minutach, docieramy
na kolejny punkt (pkt.6, czas 10:09h, godzina 4:09). Zmęczenie widać w
czasówce i po naszych stopach. Ja wybadałem wtedy odcisk na małym palcu i
początek zdymki na pięcie. Ale widok na punkcie mówi sam za siebie. Kilkanaście
osób w foliach ratunkowych ułożonych dookoła ogniska, czekają na pomoc. Kierat
dał, Kierat wziął :)
Nic nie widać na tych zdjęciach :P Sorki za małą ilość zdjęć i jakość ale nie braliśmy aparatu. Robione telefonem na ile bateria pozwoliła
Widok absolutnie nie śmieszny nawet z naszym, wypaczonym
poczuciem humoru. Tam, w większości decydujemy, że potrzeba nam dłuższej
przerwy. Tam też, ekipa zostaje rozerwana na dwie: Kuba i Agata, decydują od
razu iść dalej bo czują się na siłach. Godzimy się na to od razu, życząc im
powodzenia. Tracimy dostęp do GPS’a Kuby a co najważniejsze dwie osoby z ekipy.
Nie załamujemy się bo pod względem nawigacji mamy wiele do powiedzenia, mając
kompas, mapę i naszą, tajną broń – Pediego, człowieka lasu.
Pedi obczaja mapę na świeżo po stracie GPS'u
Niestety z Kubą i Agatą nie przyjdzie się już
nam zobaczyć (nie, nie umarli ale cisnęli dużo szybciej niż my). Postój robimy
około 20-25 min, zajadamy się wspólnym prowiantem – batoniki (fuj!), chlebek,
konserwa i serek czosnkowy… oglądając (w lesie :P) wschód Słońca.
Wyruszamy względnie wypoczęci, przez las w dół. Później
możliwość skrętu w lewo przez trawę albo prosto w górę. Za kompasem Pediego,
jeb, azymut – ładujemy przez trawę w dół. Wtedy nastąpiło coś co było… piękne.
Jak ludzie mówią o tym, że mają momenty jakiegoś oświecenia czy nowych sił
wstępujących w ich ciało podczas maratonów to mogę potwierdzić, że to prawda.
Wraz ze Słońcem poczuliśmy się jak półbogowie. Immortals mający rozjebać ten
100 kilometrowy dystans jak gnój po polu. Szliśmy przez tą trawę czując się jak
na piątym kilometrze. Kompas wskazuje drogę, my idziemy, końca nie widać ale
jest pięknie.
Nareszcie będzie trochę Słońca!
Wyznaczyliśmy azymut w stronę widocznego przekaźnika pod którym
miała przebiegać główna droga. Trawa co prawda nadal była mokra ale nie
przemoczyło nas bardzo i dość sprawnie znaleźliśmy się koło drogi krajowej 964.
"Na azymut do krajowej nr 964!"
Na zejściu ja i Pedi poczuliśmy odciski na stopach. Idąc jak paralitycy,
stwierdziliśmy, że pójdziemy krajową w prawo do pobliskiej stacji benzynowej
aby uzupełnić uszczuplone zapasy wody i jedzenia. Gomół i jego baba (pozdro
Elka) nadal śmigali dość sprawnie, bez sensacji. Do stacji doszliśmy ledwo bo
okazało się dalej niż myśleliśmy, sporo drogi nadrobiliśmy. Stacja była na
prawo z 3 km a do punktu szło się prosto, na przełaj. Lecz znaleźliśmy szlak
który prowadził do punktu na około od wymarzonej stacji paliw. Doczłapaliśmy
się do stacji i założyliśmy obóz obok stacyjnego sklepu. Miejsce posiadówy
stało się szybko przenośnym punktem SOR gdy zaczęliśmy przebijać odciski i
dezynfekować alkoholem izopropylowym od Gomóła.
Przebijamy! Auuu!
Rany wojenne zaopatrzone,
batoniki (fuj!) kupione, woda jest, izotonik wsypany… gotowi! Pierwsze kroki były
masakrycznie (nie ma takiego słowa „masakrycznie” bo mi Word podkreśla) ciężkie
ale już po pierwszych kilkuset metrach w górę, wspomnianym szlakiem od stacji,
było spoko. Gomół zatankował na stacji
piwko i poczuł nowe siły, ja nadal czysty… Izotonik i tabletka witamin poszła w
ruch. To podejście miało okazać się ostatnimi spoko momentami. Okrężnym (ale
bardzo malowniczym) szlakiem docieramy do punktu siódmego na górze
Glichowiec (523m) o godzinie 7:37 po 3:28h od ostatniego punktu. Czas - 13:37h
od startu.
Na Glichowiec!
Czas mocno średni, nie ma żartów, zaczynamy patrzeć na czasy
zamknięcia kolejnych punktów. W duchu myślę sobie „Idziemy Duncan!, jeszcze jeden
punkt i mission completed”. 3 godz. i 20 min to zamknięcia punktu 8 –
zaklepanej połówki ultramaratonu i 6 km przed nami. Na króciutkim postoju
rozmawiamy z chłopakami na punkcie, którzy pocieszają, że pewnie przedłużą czas
otwarcia punktów. No to lecim dalej! Temperatura powietrza robi się
niebezpiecznie wysoka jak na 21 maja co nie jest rzeczą, która nas pociesza.
Zaczyna grzać! Zejście z Glichowca.
Pierwsze metry w lesie i bum… główna droga, którą na szczęście tylko
przechodzimy aby wyjść na żółty szlak. Plan jest taki… żółtym 1,5 km, później
przełaj i na zielony… co się kompletnie nie udaje.
Od tego miejsca
zaczyna się moment największych błędów w wytyczaniu trasy.
Wysoka temperatura i zmęczenie mocno dają w kość.
Dochodzimy do skrzyżowania prostopadłego dróg na żółtym szlaku, zgodnie mówiąc:
„no to troszkę w lewo i przełaj na zielony ”. Do tej pory nie wiem co się tam stało.
Szliśmy jebanym żółty, który nawet bez przełaju miał się złączyć z zielonym.
Oczywiście obudziliśmy się daleko za obiecanym przełajem i postanowiliśmy już
dołożyć drogi i dojść do złączenia szlaków. Ale zielony się nie pojawiał… Po
jakiś 40 minutach wędrówki w upale, nadal szlakiem żółtym, spotykamy Pana
leśnika, który mówi nam, że przez las do góry… To nadal nie był szlak zielony
ale zaufaliśmy Panu i poszliśmy wycinką. Tutaj nastroje się załamały. Zrobiły
się z nas dętki, Gomół i Pedi przestali wykazywać możliwości do współpracy ale
chęci nadal były. Wlekąc nogi za sobą podążamy wycinką leśną, którą miałem
obcykaną na mapie. W pewnym momencie w prawo… błąd… jesteśmy w dupie, środek
lasu, zero dróżki, wracać się nie opłaca. Jedyny pomysł na przetrwanie to
azymut na „a może się uda”. Z pomocą Pediego, mapy i kompasu wyznaczamy 220 –
ładujemy krzakami. Wychodzimy na polanę na której żywej duszy z 20 lat nie
było… idziemy w dół. Czas goni. Mamy 25 min do zamknięcia punktu a nie wiemy
kompletnie gdzie jesteśmy. Tutaj już każdy z nas pogodził się, że to koniec
naszej, Kieratowej przygody. Noga za nogą, byle w dół i dzwonić po kogoś żeby
nas zgarnął. Na próbę Gomół włącza padnięty telefon z Endomondo i dobija nas
informacją, że mamy z 5 km w drugą stronę do punktu… ale jak mówi staropolskie
przysłowie „Kto słucha Gomóła ten do dupy zajdzie” idziemy dalej, już pogodzeni
z losem na dół. Dochodzimy między domy gdzie coś podkusiło mnie krzyknąć do
Pani na podwórku „Gdzie my jesteśmy?!” na co miła, zapracowana Pani krzyczy –
„Poręba”. Myślę – „Poręba ki chuj, nic takiego tam nie miało być”. Idziemy dalej
do głównej drogi w lewo i chwila przerwy. 15 min do zamknięcia punktu. Pijemy i jemy z nudów podczas stawiania kroku za krokiem. Ale ta Poręba coś mi nie
pasuje… Patrzę na mapę i okazuje się, że jeżeli pójdziemy tak jak idziemy, za
drogą prosto, to za 1,5 km mamy punkt 8. Coś we mnie pękło i stwierdziłem, że
muszę tam być. 8 minut do zamknięcia. Mówię do Pediego – „Stary, jak
pobiegniemy to zdążymy na punkt i przytrzymamy ich żeby poczekali na Elkę i
Gomóła”… Bieeeeegnieeemy!! Na ostatkach sił, zmęczenie materiału określone
wcześniej na 70% sięga górnej granicy, walka o oddech w tym jebanym upale.
Jesteśmy w „centrum”. Dre morde do ludzi – „Gdzie na punkt?”, wszyscy wiedzą o
co chodzi, znają Kierat… „Prosto i w lewo”… Lecimy, kościół po lewej, check
mapy, jest ok… Bieg! Bieg! Bieg! 3 minuty do zamknięcia. Przed bramą do
pensjonatu ktoś mówi że 200m… Ciśniemy w górę. Punkt zamykają za 30 sekund… ale
nie!!! WPADAMY tam jak po ogień i między oddechami mówimy… ”Jeszcze…dwoje….z….
nas…. za… nami…nie… zamykajcie!!!”. Karta magnetyczna piiiipp i padamy na
ławkę. Punkt przedłużyli. Gomół z Elą przychodzą za kilka minut, podbijają
karty.
KIERAT YOU SON OF A BITCH!!!
Godzina
11:19. 50 km za nami. Czas od startu – 17:19h. Na ósemce zupki, gorące
picie i dużo prowiantu… Spędzamy tam z 30 min zanim ktoś poruszył temat… „Co
dalej?”. Wszyscy stwierdzamy, że zdobycie tego punktu to był fuks, 30 min już
mamy w plecy, 5 km do kolejnego, na który nie ma szans. Pytam: „Na pewno nie
idziemy?”, reszta mówi: „Na pewno”.
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – kończymy trasę.
Piszę sms’a do kumpla Dzikiego – „Taktyczny wycof na 50
km”, dzwonie po mojego wujka żeby po nas podjechał do Poręby, wstajemy i
poczuliśmy, że dobrze, że jedziemy do domu… Nogi każdemu wchodziły do dupy,
może nie tak, że ani kroka dalej ale jednak bolały. Kolana, ręce, głowa –
wszystko padnięte. Na tej ostatniej pomyłce w wycince leśnej, śmiem twierdzić,
nadrobiliśmy z 4 km niepotrzebnie, upał dał znać o sobie, kolana… no masakra.
Ja wewnętrznie byłem wygranym – cel spełniony.
Kilka chwil spędzamy nad rzeczką, czekając na transport…
Wracamy do domu…
Wracając do Limanowej, od razu odbieramy dyplomy i
medale, oddajemy karty magnetyczne i rzucamy okiem na dotychczasowe wyniki,
które są przygniatające: jakieś cyferki z kosmosu… 12:08, 12:49, Inov8,
Jędroszkowiak, Krzysztof Dołęgowski… dochodzi do nas, że to czasy ludzi z
podium.
Pozwólcie, że tego nie skomentuje…
Albo chuj…
Taki szacunek, jaki wtedy poczułem do cyferek i literek
na tej tablicy, do ludzi, których nigdy w życiu nie spotkałem, do gór, do szlaków
to się nie da opisać. Mimo wszystko, czułem się dumny z mojego 50 w 17:19 i
niech kto mówi co chce. Jednocześnie poczułem się taki słaby i przytłoczony w
sensie takim, że wystarczy, że człowiek idzie przez 50 km i jest koniec…
Jesteśmy wszyscy takim prochem, że to jest szok. Tyle wystarczy, żadnych
nadludzkich wyczynów, wystarczy iść odpowiednio długo i twoje jebane chodzenie
Cię pokona… Taki malutki jesteś :)
Ciepły obiad, długi prysznic… tej nocy spałem jak zabity.
Mapa na pamiątkę :)
Na następny dzień poszliśmy na oficjalne zakończenie
maratonu w Sali Kinowej Limanowskiego Domu Kultury. Było super rodzinnie,
zabawnie i ciekawie. Opis trasy wzorcowej, podziękowania. Niepozorni ludzie,
odbierający puchary za trzy pierwsze miejsca, zrobili wrażenie mega skromnych i
dobrych ludzi. Natura jednoczy ludzi, sport jednoczy ludzi, wysiłek sprawia, że
wszyscy tam czuliśmy się jak jeden. Zero zazdrości, zero niezdrowej rywalizacji
i niepotrzebnych, negatywnych emocji… Coś pięknego. Tam poczułem o co chodzi w
sporcie. Tam poczułem, że w sporcie nikt, nigdy nie jest sam, bo tworzymy wielką
rodzinę, niezależnie od dyscypliny, poziomu zaawansowania, miejsca na świecie.
Sport to koncept ponadczasowy. I dla tej jednej chwili, uświadomienia sobie
tego, było warto…
Reszta pamiątek :)
Spotkaliśmy też Kubę i Agatę, którzy dzień wcześniej
uratowali honor grupy i 5 minut przed zakończeniem 30-godzinnego czasu weszli
na 100 km i METĘ maratonu. Dzięki Wam za to, duma rozpiera i cieszę się razem z
Wami!
Gdy ktoś zapyta: „Czy iść na Kierat?” – odpowiadam
bezwzględnie – „Za chuj…. Ale idź mimo to bo nie pożałujesz”… I wiecie co mam na myśli :)
Kilka dni później zacząłem czytać w necie o ultrach i nie
tylko… zawodnikach, innych maratonach, przygotowaniach. Okazało się, że
nazwiska z podium Kieratu to absolutna czołówka Polska i światowa, ludzie
naprawdę wykuci ze stali i wzorce do naśladowania.
To wtedy padła decyzja o bieganiu i pisaniu tutaj…
Dlatego pisze te eseje… Wiem, że miało być krótko ale
ciężko opisać 3 dni na jednej stronie :) OK to już kończę…
KIERAT, SKOPIE CI DUPSKO ZA ROK !!! Tak mi dopomóż Bóg i
zdrowie!
W kolejnym odcinku… Mój pierwszy trening biegowy.
Piotr "Duncan"
(From Zero to Ultra)
Linki about Kierat madafaka:
Strona maratonu - http://maratonkierat.pl/index.html
Wyniki 2016 - http://maratonkierat.pl/kierat13/wynkier13.pdf
Mapa w pełnej okazałości - http://maratonkierat.pl/mapy/mapa16.jpg
Mapa w pełnej okazałości - http://maratonkierat.pl/mapy/mapa16.jpg
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz