niedziela, 10 lipca 2016

Kierat 2016, czyli dlaczego zacząłem przygodę z bieganiem - From Zero to Ultra Sezon 1 Odcinek 4 (S01E04)

Ogólnie mógłbym napisać tu tylko „ja pierdole” i na tym zakończyć ale trzymajmy się planu i do rzeczy…



Najpierw to może opowiem co to jest ten Kierat?

Kierat 2016, a właściwie XIII Międzynarodowy Ekstremalny Maraton Pieszy „Kierat” to impreza w której niedawno brałem udział. Jest to coroczny event na ziemiach Limanowszczyzny, który uzyskał miano „Nieoficjalnych Mistrzostw Polski w Biegach na Orientację” po tym jak zaczęła brać w nim udział czołówka polskich biegaczy terenowych (no i oczywiście go wygrywać). Jest to wydarzenie „dla każdego” bez ograniczeń wiekowych itd. płacisz wpisowe, bierzesz udział. Impreza biegowo-marszowa w której celem jest pokonanie dystansu 100km w czasie max. 30 godzin. Trasa prowadzi przez masywy Beskidu Wyspowego oraz sąsiednich Beskidów (nie wiem na stówe ale możliwe, że w poprzednich latach, trasa zahaczyła o Gorce). Trasa nie jest sztywno wyznaczona, jest to bieg na orientację. Jak na większości maratonów, trzeba zaliczyć punkty kontrolne ale odcinki między nimi wyznacza się samemu za pomocą urządzeń nawigacyjnych (kompas, GPS, igła na wodzie – co kto woli :P). Jako, że w maratonie może wziąć udział każdy, kolejne edycje gromadzą co raz to więcej uczestników (w tym roku, 2016, brały udział 602 osoby). Jak napisałem, Kierat ma charakter biegowo-marszowy a to dlatego że tylko czołówka (Ci pojebani) biegnie (mam nadzieje, że nie cały czas chociaż wyniki na to wskazują :P) a reszta ludzi (Ci normalni) idzie. Cały ten cyrk dzieje się u mnie, na zadupiu w ostatnim lub przedostatnim weekendzie maja – w tym roku 20-22 maja.

No to już każdy wie o co chodzi. Wszystko brzmi i wygląda przecudnie na pierwszy rzut oka ale tak nie jest, uwierzcie (przynajmniej dla mnie nie było bo jestem cienki).

Jak wyglądała moja przygoda? (uff… kur**, pisząc to aż mi ciężko i odbija się batonikami proteinowymi)

Moje przygotowania

                Pisałem już to poprzednio ale powtórzę dla tych, którzy nie czytali postów w których zanudzałem opisem mojego życia (S01E02 oraz S01E03). Pewnego dnia, moja kumpela, Karolina (nie wiem co popchnęło ją do tego strasznego czynu) zapytała mnie czy nie chciałbym wybrać się z nią na Kierat. Miała iść ona, jej kuzynka czy tam ciotka i nasz wspólny znajomy – Kuba. Karolina powiedziała, że nie ma wyznaczonego, sztywnego celu, chce iść na lajcie i jak padnie to po prostu zrezygnuje i spokój. Ja o Kieracie już wiedziałem kilka lat wcześniej, że jest… i o co w nim chodzi. Czasami przechodziło przez myśl, że może bym się wybrał. Propozycję Karoliny odrzuciłem ale przez kolejny tydzień cały motyw nie dawał mi spokoju. Pchany szaleństwem (jak Frodo do Mordoru) (what? :P), po tygodniu, zgodziłem się pójść. Tak na serio to nie wiem dlaczego i co mnie motywowało? Myślę, że po części chęć przygody, głupota czy zwykłe „a ja bym nie dał rady”. Na pewno nie chęć sprawdzenia samego siebie (jak większość ludzi mówi przed Kieratem) bo wcześniejsze doświadczenia w moim życiu dały mi zajebiście jasny pogląd na stan mojej kondycji oraz co mogę a czego nie mogę zrobić. I tutaj jedyna mądra rzecz jaką zrobiłem jeśli chodzi o Kierat… założyłem sobie cel. Słuchając własnego ciała stwierdziłem, że chce przejść połowę czyli 50 km (bez ograniczeń czasowych). Co stanie się poza magiczną barierą 50 km, miało pozostać niewiadomą. Jak miałbym siłę, idę dalej, jak nie to jadę do domu po tej połówce. Ale 50 chciałem zrobić i wiedziałem, że mogę. Także po połowie kompletne „no regrets” i plan wykonany.
Kiedy już wiedziałem, że idę był jakoś marzec, koniec marca – wiem, że mieliśmy jakieś 2 miesiące na to, żeby zrobić COKOLWIEK w stronę przygotowań do Kieratu.
Jeśli chodzi o mnie… Siłownia, naturalnie, była wtedy w ruchu. Od dnia w którym stwierdziłem, że idę, kompletnie lamersko (nadal nie mam pojęcia o przygotowaniach do ultramaratonu) wprowadziłem zmiany. Siłownia – priorytet nogi. Cardio wydłużone  z 40 min do godziny (normalnie sram na rowerek stacjonarny ale akurat w tym czasie jeździłem). Dieta – wiedziałem, że Ci na maratonach wyglądają jak wyciągnięci z obozu pracy więc obciąłem 250 kcal. Przez 2 miesiące to wszystko i tak nie robiło różnicy (chyba, że się jedzie na dopingu) ale mentalnie czułem, że się przygotowuje. Podsumowując, gówno robiłem ale miałem przynajmniej komfort psychiczny. To trochę jak jedzenie kilograma pączków i popijanie Colą Zero :)
Po jakiś 2 tygodniach, Karola i Kuba zaproponowali wspólne spacery na pobliskich szlakach, więc też śmigałem w nimi wieczorami, max 2 razy w tygodniu. Po tych dwóch tygodniach okazało się, że Kieratowa grupa nam się powiększy. Do teamu (idiotów idących jak kamienie rzucane na szaniec… co ja kurwa pisze?) dołącza mój true przyjaciel - Gomół (to z nim piłem pierwsze wina i założyłem pierwszą kapelę) (Gomół to dość dziwna ksywka ale jest całkiem normalna bo kumpel ma na nazwisko Gomółka… i nie, nie jest komunistą :P) a później jego dziewczyna.

Chyba używam za dużo zdań w nawiasach? Jak Was to wkurwia to mi napiszcie w komentarzach coś w stylu „Nie pisz tyle w nawiasach debilu bo się tego czytać nie da” albo coś… :)

Okazało się, że do ekipy dołącza kolejny wspólny znajomy (ksywka Pedi – też szatan na góry i kompletny „człowiek lasu” w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu, ksywka jeszcze dziwniejsza, nie wiem skąd się wzięła ale zapewniam, że kolega jest heteroseksualny :P) oraz siostra kolegi - Agata (nie znam jej dobrze ale z tego co wiem też coś chodziła).
Wieczorne spacery zamieniły się w wycieczki grupowe (do muzeum byśmy weszli na grupowym na lajcie :)) i wiodły nadal po okolicznych górkach średnio 2 razy w tygodniu… max 15-20 km, częściej 6-10km.
W błogiej nieświadomości mijały kolejne dni a Kierat był co raz bliżej…
Pamiętam jak dziś spotkanie całej ekipy na pobliskiej miejscówce „na schodkach”, dzień przed Kieratem, żeby obgadać sprawę… Bez piwka i fajek się nie obyło :)

Tak na marginesie dorzucam bo mi się przypomniało, że miałem już to pisać… Alkoholu nie pijam często (jak coś to przy okazji piwko). Nie odważę się jeszcze napisać że rzuciłem palenie ale nie palę od 1 grudnia 2015 (rzucanie od 1 stycznia jest dla cieniasów :P) a aktualnie mamy 09.07.2016 więc na razie się trzymam mocno!

Także no… ja wtedy nie piłem i nie paliłem… Czy to w ogóle ważne, takie detale? Kto pił piwo na dzień przed Kieratem? Chyba nie… ok, już się zamykam i pisze dalej.

Obgadaliśmy wtedy strategię wyznaczania trasy, kwestie jedzenia i sprzętu.
Myślę, że zrobię testy sprzętu, który miałem na Kieracie bo jest tego trochę a jest to sprzęt ogólnie „górski” także na recenzje się nadaje jak najbardziej i wypełnię trochę kategorie na blogu :P

No i przyszedł dzień maratonu, w całej swojej okazałości… 20 maja damn You! 

Dzień startu i początek Kieratu

Obudziłem się 20 maja z myślą „ło kurwa to dzisiaj” i jakoś tak mi się dziwnie spieszyło ze wszystkim, pewnie z nerwów. Banan na twarzy i poziom ekscytacji 10/10 na myśl o wielogodzinnym chodzeniu po górach. Banan na twarzy i poziom ekscytacji 10/10 na myśl o wielogodzinnym chodzeniu po górach. Od 3 dni wstecz odpoczywałem od siłowni, cardio i spacerów więc byłem zregenerowany i pełen sił.  Pogoda jak marzenie… Kolejne 3 dni na prognozach przedstawiały się bez deszczu, w nocy chłodno, w dzień ciepło. Plan był taki, że Kuba pojedzie wcześniej odebrać mapę i resztę swoich fantów potrzebnych do maratonu. Potrzebne mu to było do wrzucenia trasy w GPS na telefonie jako, że tylko on miał program, dobry moduł GPS i powerbank żeby telefon wytrzymał te potencjalne 30 godzin. Start maratonu wyznaczony na 18:00. Do godziny chyba 17:30, wszyscy mieli odebrać numery startowe, mapy i resztę co tam dawali. Koło 11:00 dzwonie do Kuby. Okazało się, że był razem z Pedim, odebrali mapy i rozkminiają teraz trasę żeby wprowadzić ją do GPS. Ja miałem sobie wszystko odebrać koło 17:20, bezpośrednio przed maratonem, ale chęć zobaczenia trasy zwyciężyła i od razu po telefonie do Kuby pojechałem do Limanowskiego Domu Kultury gdzie był punkt odbioru. Okazało się to dobrym posunięciem bo dostałem całą torbę rzeczy. Od tych najważniejszych – mapa i numer, po katalogi, breloczki, smycze i inne tego rodzaju fanty. Dosłownie cała torba. A dobrze, że pojechałem wcześniej bo oprócz mapy, zawieszki na mapę z nieprzemakalnym pokrowcem i numeru startowego nic z tego nie było potrzebne w czasie biegu. Skonsultowałem mapę w domu tak, żeby wiedzieli gdzie po mnie jechać jak umrę albo zakończę na danym punkcie. Patrząc na trasę wyraziłem kolejne „ło kurwa” tego dnia i zacząłem się pakować. Miałem listę tego co chce zabrać także wszystko ułożyłem na podłodze, gotowe aby zapakować do plecaka, tudzież kieszeni. Dzień mijał powoli, im bliżej 17:30, ekscytacja rosła. Zjadłem obiad i koło 17:00 nalałem izotonik do bukłaka. Zapakowałem wszystko co chciałem do plecaka, kupa, prysznic, ubranie się i heja…!!
Zostałem odwieziony na miejsce startu (Limanowski Park Miejski) gdzie czekała już reszta mojej ekipy i jakieś 600 innych uczestników :) 


Pół godziny gadaliśmy o pierdołach żeby się rozluźnić…

Od lewej: Pedi, Kuba, Dziki (był na starcie nas odprawić :P), Ja, Gomół

Od lewej: Elka, Ja, Pedi, Kuba (obczaja GPS), Dziki 

Godzina 18:00, oficjalne „powodzenia” od organizatorów i odliczanie… 3…2…1 START!!!


Grupa liderów (pojebów co biegną ß tak, to była zazdrość) przekracza bramę startową i pędzą przez park, reszta ludzi… część śmiga szybko, część idzie, co człowiek to inny start :) My idziemy powoli, praktycznie przy końcu. Trasa biegnie przez całą Limanową tak aby nie tamować ruchu, śmigamy koło Domu Kultury, cmentarza i bulwarami Limanowskimi do pobliskiej stacji Orlen. Cały czas powoli, spokojnie, gadamy sobie rozluźnieni.
Pierwszy punkt kontrolny znajdował się górze Paproć (645m), niedaleko Limanowej (w linii prostej 6 km od startu). Podążamy za wszystkimi, bo tutaj trasa nie może się dużo różnić, idziemy praktycznie w linii prostej. Po drodze mijamy mojego wujka który podjechał kilka kilometrów aby nas pocieszyć słowami „Macie już 25 minut straty do tego co biegnie pierwszy”  :P Po drodze mijamy kilku uczestników lecz na pierwszym podejściu zostajemy na szarym końcu, i to dosłownie na KOŃCU bo po paru minutach gdy nikt nas nie mija, Pedi stwierdza, z nieukrywaną dumą, idąc za nami: „Jestem oficjalnie ostatni na Kieracie!” :) Reszta szybko podłapała zajawkę i każdy stawał na moment żeby poczuć jak to jest być „oficjalnie ostatnim” gdy mijała go reszta naszej ekipy. Okazuje się jednak, że po chwili zaczynamy mijać ludzi (innych uczestników). Tylko dziwnym trafem są to tylko ludzie lekko otyli i ponad 60-tke, którzy koniec końców i tak pewnie przeszli więcej niż my :) Taka właśnie była nasza ekipa :)

Od lewej: moja prawa ręka w niebieskim, Pedi, Kuba, starszy Pan, starszy Pan :)

Na pierwszych podejściach nie boimy się wysokich traw i krzaków, ścinając trasę jeszcze bardziej do prosta co daje nam ową przewagę i już nie jesteśmy ostatni. W znakomitych humorach, pokonujemy te pierwsze 6 km (podaje w linii prostej wszystko bo nie wiem ile było dokładnie) i zachodzimy na pierwszy punkt kontrolny w czasie 1:25h. Na punkcie wita nas czarnoskóry chłopak soczystym „dżemdobri”, przechodzimy do punktu, odbijamy karty magnetyczne i dziurkujemy numery startowe w wyznaczonym miejscu, że doszliśmy na pierwszy punkt. Siadamy chwilę na szczycie, gdzie znajduje się ładna, malutka kapliczka i metalowy, wysoki krzyż. Właśnie zdobyliśmy dyplom za udział (dla każdego kto dojdzie na 1 punkt) w Kieracie, dla większości pierwszy dyplom sportowy w życiu. Żartujemy, że można iść już do domu bo dyplom jest, łyk picia i ruszamy dalej…
Drugi punkt jest na południowy zachód za 4 km i nazywa się tajemniczo - „skraj lasu”. Po pierwszych 300m dalej pojawiają się pierwsze wątpliwości czy idziemy dobrze. GPS pokazuje, że ładujemy jak byk w linii prostej na punkt nr.2 ale ścieżka skręcająca w prawo kusi jako, że tam gdzie mówi GPS jest książkowy, gęsty las. No i my oczywiście idziemy prosto w las :P
Po niedługim czasie pojawiają się pierwsze zdania „kurwa mogliśmy iść z prawo” jako, że przedzieramy się przez dość gęste haszcze w lesie. W dodatku zaczyna robić się niebezpiecznie pionowo. Zejście okraszone jest licznymi „jebane krzoki”, „pierdole ten kierat” i „Fuck! Znowu te kolce” oraz jedną przerwą na sikanie płci żeńskiej. Trawersujemy niebezpiecznie strome zbocze górskie, na szczęście bez krzaków. A tu niespodzianka! Zaczyna się robić ekstremalnie stromo (za stromo, jak na nasze tereny) aż dochodzi do momentu gdzie ze 4 metry trzeba zjechać po błocie na dupie bo nie ma innej opcji („trza było iść kurwa w prawo!”) . 

Zdjęcie zrobione po zejściu ze stromego momentu

Podczas tego manewru rozdzieram spodnie na jakieś 1,5 cm w wiadomej części a dupsko boli bo kamienie w błocie zrobiły swoje. 

Elka schodzi tam gdzie ja rozwaliłem dupe

Dochodzimy do ścieżki leśnej (która najpewniej łączy się ze wcześniejszym skrętem w prawo którego nie wybraliśmy :P)… Eskapada kosztowała nas kilkanaście minut straty, ubłocone ciuchy i moją bolącą dupę. Wydeptanymi (zapewne przez poprzedników) polami dochodzimy do drogi asfaltowej prowadzącej z Tymbarku do Piekiełka (każdy obcy twierdzi, że Piekiełko to śmieszna nazwa dla wsi, Tymbark zna każdy – tak, tam się robi soczki). Dalej asfaltem, drogą między domami, lasem, ubitą drogą, lasem w towarzystwie pięknego początku zachodu Słońca. Punkt nr. 2 został nazwany wyjebiście celnie… Wyobraźcie sobie najbardziej typowy „skraj lasu” na świecie… Tak właśnie wyglądał punkt kontrolny nr.2. Na miejscu witają nas okrzyki „Witamy na drugim punkcie!”… oczywiście powtórka czynności – karta magnetyczna, cyk cyk, dziurkowanie numerka… 12 km za nami, pkt. 2 zaliczony w 2h 39min. Nie jest źle…
Od tego miejsca moja pamięć pozostawia wiele do życzenia jako, że niespodziewanie szybko zapada noc. Postaram się wydobyć wszystko co pamiętam… Godzina 20:39, powoli żegnamy się ze światłem dziennym.

Kieratowa noc i kolejne punkty kontrolne

Na punkcie drugim zrobiliśmy krótki postój na więcej picia, kawę (termos był! Pedi przygotowany jak zawsze) i batonika (fuj!).
Po pierwszych krokach w stronę punktu trzeciego (za 5 km na północny zachód) włączamy czołówki jako, że powoli zaczyna być ciemno. Zakładamy też coś na siebie bo temperatura przestaje rozpieszczać a do tego jesteśmy w lesie (zimniej i ciemniej). Po parudziesięciu minutach idziemy już w ciemnościach. Przez wydeptaną łąkę, szlakiem, przez las i asfaltem w górę. Na tym dość długim asfalcie w dość przyjemnej, pagórkowatej okolicy zaczynamy gadać o różnych pierdołach żeby się szło lepiej. Ja na przykład fascynuje się rozmową z Pedim o sprzęcie wspinaczkowym (On pracuje na wysokościach i się wspina więc wiedza niesamowita). Od przyrządów zjazdowych, lin i kubków asekuracyjnych przechodzimy do „Ty, Pedi! A my to w ogóle dobrze idziemy?”. Kuba sprawdza GPS, wszystko jest w porządku… Idzie z nami trochę ludzi ale to nie zawsze jest wyznacznikiem tego, że idzie się zgodnie z założoną trasą. Pamiętam skręt w prawo do góry, koło domu (część ludzi wjebała się chłopu na podwórko i nie wiedziała jak wyjść), prosto przez las, błoto straszne. Potem na końcu lasu kminimy trasę bo część ludzi idzie prosto. My decydujemy się na trochę w tył i w prawo, w dół, zgodnie ze szlakiem św. Jakuba, który ma nas zaprowadzić pod sam pkt.3. Idziemy bardzo szeroką drogą w środku lasu, mijamy urocze jeziorko po prawej. Tam gadałem z Kubą (ten co ma GPS), który mi powiedział, że on, tak właściwie, to poważnie zamierza przejść teraz całość Kieratu. Powiedziałem mu, że trzymam kciuki i żeby chociaż on uratował honor grupy bo my raczej padniemy po drodze. Szeroką drogą zachodzimy na pkt. 3 (17 km trasy) w czasie 3:46… nadal czas się zgadza… idąc tym tempem mamy cały Kierat w 25 godzin :) na punkcie trzecim wita nas dużo ludzi i przytulnie palące się ognisko. 10 min przy ognisku jako, że co raz zimniej, uzupełniamy płyny i wpada batonik proteinowy (fuj!).  Przyświeca nam kolejny cel… Punkt czwarty za 7km (na prawie połowie mojego celu) na północ i kolejna tajemnicza nazwa punktu – „Kamień Żółw”. Pełna noc, ciemno jak w dupie bo wieś zabita dechami, na niebie jasny Księżyc i czerwona planeta posądzana przez nas o bycie Marsem :)
Z pkt. 3 wyruszamy względnie wypoczęci i świeży. Na początek wita nas reszta szerokiej drogi leśnej lecz szybko przeradza się ona w asfalt między domami. Są to początki miejscowości Kostrza, przez którą Kuba wytyczył trasę aby nie ładować mokrymi trawami. Godzina nocna, mijają nas auta („Pewnie wracają z imprezy” – ktoś mówi). Lecimy tym asfaltem a tu nagle… Dochodzimy do szkoły obok której widnieje napis META (prawdopodobnie był jakiś bieg dla dzieci rano albo coś) na co Gomół i Kuba pytają „To już koniec?” :P:P i biegną w kierunku mety (brakowało tylko muzyki z filmu „Rydwany Ognia” :P). Sytuacja rozśmieszyła wszystkich, zabierając powoli narastający ból nóg  i fajnie rozładowuje nocną, śpiącą atmosferę. Dalej mijamy kolejnych uczestników Kieratu, którzy też wybrali „asfaltówkę”. Rozmowa klei mi się tym razem z Gomółem przechodząc od tematu „Jak dobrze wymyśla się różne rzeczy siedząc na kiblu” przez puszczanie bąków a dochodzi do siatek grawitacyjnych na modelach układów słonecznych – także tok myślowy niezaprzeczalny, godny późnej godziny i lekkiego zmęczenia. Z takim tematem na ustach idziemy obok nieznajomych ludzi, którzy patrzą na nas z degustacją?... ale nam nadal rozmawia się świetnie. Po około godzinie, zaczyna wkurwiać asfalt – po prostu nie idzie się po nim już tak fajnie jak 5 km wcześniej. Dochodzimy do miejscowości Sadek gdzie po chwili z GPS’em i mapą skręcamy obok sklepu w prawo. Robi się zimno w głowę (taki fakt pamiętam) i zakładam Buff’a. Po skręcie w prawo wita nas, tak bardzo unikana, mokra trawa… Przez tą trawę, łagodnym zboczem w dół… Powłoki hydrofobowe na butach krzyczą o litość a membrany Gore-Tex walczą z napierającą od wszystkich stron rosą. Z zewnątrz mokro, w środku (na szczęście) sucho, dochodzimy do mostka… hyc przez rzekę i (dajcie żyć!) kolejnego asfaltu. Dopiero tutaj czaimy GPS i stwierdzamy „za bardzo na zachód”. Czeka nas powrót asfaltem do miejsca w którym mieliśmy docelowo zejść ww. trawą (FAIL!). Z asfaltu w lewo i kolejnym (sic!) asfaltem lekko w górę i prosto. Mijamy ludzi, którzy już dawno zaliczyli punkt 4 i mijają nas z przeciwka mówiąc „Już niedaleko” czy „Powodzenia” . Skręcamy w prawo obok samochodu w którym odbywają się wiosenne gody (szybko spieprzali jak nas zobaczyli :P) i spotykamy gościa, który rzekomo wraca z pkt.4. Zatrzymujemy się pytając o drogę a on nam z tekstem – „Tędy raczej nie idźcie bo masakra przez las jakieś 1,5 km ale stromo i chujowo” więc żegnamy go już oklepanym „Powodzenia” i wracamy do zakrętu. Podążamy nadal „główną” osiedlową, mijając ludzi. Przechodzimy betonowy mostek i uklepaną drogą wchodzącą do lasu. W lesie spotykamy ludzi mówiących tajemnicze „zaraz niespodzianka” i po około 100m widzimy naszą „niespodziankę”.
Ogólnie, był to najfajniejszy motyw na Kieracie, dla mnie, dla reszty chyba też spoko… Wyglądało gorzej niż było.
Dochodzimy do brzegu wartko płynącej rzeki, na oko, po kolana. Przejście po kamieniach czy jakieś inne motywy nie wchodziły w grę. Nad rzeką z obu stron stoją grupy tak po 20-30 osób i obgadują motywy przejścia przez wodę. Mi w głowie przelatują wszystkie filmy survivalowe jakie widziałem (łącznie z tym jak Bear Grylls, bez majtek przechodził przez zamarzniętą rzekę przy -60 stopniach Celcjusza :P)… Ale na nic się zdają moje myśli i lamenty ludzi na brzegach. Wreszcie jakiś gościu ściąga buty i ładuje się do rzeki. Przeżył. Jest na drugiej stronie i krzyczy „Chodźcie, nie jest tak źle!”. Nagle 30 osób ściąga buty i jak naród wybrany przez Morze Czerwone śmigają po kolana (kto niski, po uda) w wodzie na drugą stronę. My staramy się manewrować po prawej stronie gdzie zaliczam kolejną glebę… do wody (tam akurat było jeszcze płytko bo przy brzegu) ale warstwa hydrofobowa na spodniach robi robotę i wychodzę suchą nogą (a raczej dupą) z opresji. Wreszcie ściągamy buty i ciśniemy nadal prawą stroną przez rzekę. Woda zimna jak z lodowca ale adrenalina i wiele godzin w butach robi swoje. Na drugim brzegu obcieramy nogi chusteczką do nosa, do suchej skarpety i suchego buta (WINNERS!) i ładujemy dalej. Czeka na nas strome podejście, które (jak twierdzą Ci z przeciwka) kończy wymarzony punkt 4 – „Kamień Żółw”. Po lekkim wysiłku mocno pod górę, zdobywamy kolejny punkt kontrolny, 24 km trasy, w czasie 5:45h. Tempo nadal mamy solidne, chociaż atrakcje na minionym odcinku kosztowały nas kilkadziesiąt minut straty do normalnego tempa, które trzymaliśmy wcześniej. Nie wiem do tej pory od czego nazwa „Kamień Żółw”. Może nie zauważyłem owego kamienia albo był gdzie indziej… nie ważne. Punkt znajduje się w lesie jakby na szczycie jakiejś góry (parę metrów dalej jest szczyt góry Grodziec – 423m).
Po paru minutach odpoczynku ruszamy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Tym razem przekroczenie rzeki nie sprawia już tyle emocji. Ściągamy buty, robimy swoje i w drogę. Kontynuujemy tą samą trasą, którą przyszliśmy do punktu aż do głównej, asfaltowej drogi. Podróż do pkt. 5 (południowy zachód, 6km) wspominam i pamiętam najgorzej. Spać, zimno, asfalt – te 3 słowa najlepiej opisują ten odcinek. Całe, jebane 6km po asfalcie (oczywiście nam wyszło więcej niż 6km). Parędziesiąt minut po północy, na dwudziestym siódmym kilometrze trasy, człowiek zaczyna wątpić. Każdy krok po asfalcie do przyjemnych nie należał ale zły humor i trochę bolące nogi zabijaliśmy rozmową. Były kawały i coś o Tatrach. Odcinek od miejscowości Słupia do celu był chyba dla każdego pierwszym, poważnym kryzysem. Zmęczenie i noc dała o sobie znać i takie samopoczucie nie opuszczało mnie jeszcze przez kilka dobrych kilosów. Na punkt piąty dochodzimy cali i zdrowi w czasie 7:40h. Punkt zlokalizowany jest przy starym dworku obok drogi na 30 km trasy. Na punkcie dość dużo osób, jest też możliwość uzupełnienia zapasów wody z czego korzystam mówiąc do Pani „nalewającej” – „tak troszkę tylko poproszę”. W rezultacie zapełniam bukłak po brzegi czyli dolewka 2 litry :P Na co wraz z Panią reagujemy szczerym śmiechem i komentarzem „Ups, wlało się więcej”. Siedzimy tam dobre 15 min, zajadając batoniki (Snickers ale też fuj!) i kabanosy oraz nawadniając wyczerpane organizmy.
                Wstaje się ciężko ale ruszamy. Po takim postoju robi się zimno więc zakładamy co mamy. Ja ubieram kurtkę, którą ściągam po kilometrze bo jednak za ciepło. Kolejny punkt za 7 km a nastroje nadal mocno średnie. Dalsza część kryzysu pojawia się niemal od razu, wszyscy ziewają i walczą ze snem przy pomocy rozmów albo tabletek z guaraną (ja wybrałem rozmowę). Gomół przeżywa poważny kryzys, który później opisuje jako: „Szedłem ale nie wiedziałem gdzie jestem i co robię, myślałem tylko o kolejnych krokach”. Na szczęście kryzys nie trwa długo, zagadując go cały czas wreszcie budzi się z letargu i mówi „Już wszystko ok, ale przez kilka minut nie słyszałem co do mnie mówisz”… Asfalt nie wybacza, asfalt nie opuszcza, asfalt boli… Mijamy pierwsze ofiary brutalnie pokonane przez Kierat 2016 - ludzie na przystankach w folii NRC dzwoniący po pomoc. Ta część maratonu wygląda jak parada żywych trupów.  Nadal nic ciekawego bo asfalt. Widzimy na horyzoncie wysokie pasmo, które okazuje się naszym celem (Cubia Góra/Rozwidlenie szlaków). Późne godzinny nocno-ranne. Ładujemy nareszcie do lasu. Tam chwile obok rzeczki…błotem. Przez fajny mostek (fajny bo długi i niestabilny). Zauważamy czarny (albo niebieski to był) szlak na naszą górę i bez namysłu śmigamy szlakiem. Nawet nie sprawdzamy nawigacji bo nastroje w dupie. Niech będzie dłużej ale przynajmniej bez asfaltu i bezpiecznie… bo szlakiem.  Po jakiś 30 minutach, docieramy na kolejny punkt (pkt.6, czas 10:09h, godzina 4:09). Zmęczenie widać w czasówce i po naszych stopach. Ja wybadałem wtedy odcisk na małym palcu i początek zdymki na pięcie. Ale widok na punkcie mówi sam za siebie. Kilkanaście osób w foliach ratunkowych ułożonych dookoła ogniska, czekają na pomoc. Kierat dał, Kierat wziął :)

Nic nie widać na tych zdjęciach :P Sorki za małą ilość zdjęć i jakość ale nie braliśmy aparatu. Robione telefonem na ile bateria pozwoliła

Widok absolutnie nie śmieszny nawet z naszym, wypaczonym poczuciem humoru. Tam, w większości decydujemy, że potrzeba nam dłuższej przerwy. Tam też, ekipa zostaje rozerwana na dwie: Kuba i Agata, decydują od razu iść dalej bo czują się na siłach. Godzimy się na to od razu, życząc im powodzenia. Tracimy dostęp do GPS’a Kuby a co najważniejsze dwie osoby z ekipy. Nie załamujemy się bo pod względem nawigacji mamy wiele do powiedzenia, mając kompas, mapę i naszą, tajną broń – Pediego, człowieka lasu.  

Pedi obczaja mapę na świeżo po stracie GPS'u 

Niestety z Kubą i Agatą nie przyjdzie się już nam zobaczyć (nie, nie umarli ale cisnęli dużo szybciej niż my). Postój robimy około 20-25 min, zajadamy się wspólnym prowiantem – batoniki (fuj!), chlebek, konserwa i serek czosnkowy… oglądając (w lesie :P) wschód Słońca. 

Wyruszamy względnie wypoczęci, przez las w dół. Później możliwość skrętu w lewo przez trawę albo prosto w górę. Za kompasem Pediego, jeb, azymut – ładujemy przez trawę w dół. Wtedy nastąpiło coś co było… piękne. Jak ludzie mówią o tym, że mają momenty jakiegoś oświecenia czy nowych sił wstępujących w ich ciało podczas maratonów to mogę potwierdzić, że to prawda. Wraz ze Słońcem poczuliśmy się jak półbogowie. Immortals mający rozjebać ten 100 kilometrowy dystans jak gnój po polu. Szliśmy przez tą trawę czując się jak na piątym kilometrze. Kompas wskazuje drogę, my idziemy, końca nie widać ale jest pięknie. 

Nareszcie będzie trochę Słońca!

Wyznaczyliśmy azymut w stronę widocznego przekaźnika pod którym miała przebiegać główna droga. Trawa co prawda nadal była mokra ale nie przemoczyło nas bardzo i dość sprawnie znaleźliśmy się koło drogi krajowej 964. 

"Na azymut do krajowej nr 964!"

Na zejściu ja i Pedi poczuliśmy odciski na stopach. Idąc jak paralitycy, stwierdziliśmy, że pójdziemy krajową w prawo do pobliskiej stacji benzynowej aby uzupełnić uszczuplone zapasy wody i jedzenia. Gomół i jego baba (pozdro Elka) nadal śmigali dość sprawnie, bez sensacji. Do stacji doszliśmy ledwo bo okazało się dalej niż myśleliśmy, sporo drogi nadrobiliśmy. Stacja była na prawo z 3 km a do punktu szło się prosto, na przełaj. Lecz znaleźliśmy szlak który prowadził do punktu na około od wymarzonej stacji paliw. Doczłapaliśmy się do stacji i założyliśmy obóz obok stacyjnego sklepu. Miejsce posiadówy stało się szybko przenośnym punktem SOR gdy zaczęliśmy przebijać odciski i dezynfekować alkoholem izopropylowym od Gomóła. 

Przebijamy! Auuu!

Rany wojenne zaopatrzone, batoniki (fuj!) kupione, woda jest, izotonik wsypany… gotowi! Pierwsze kroki były masakrycznie (nie ma takiego słowa „masakrycznie” bo mi Word podkreśla) ciężkie ale już po pierwszych kilkuset metrach w górę, wspomnianym szlakiem od stacji, było spoko.  Gomół zatankował na stacji piwko i poczuł nowe siły, ja nadal czysty… Izotonik i tabletka witamin poszła w ruch. To podejście miało okazać się ostatnimi spoko momentami. Okrężnym (ale bardzo malowniczym) szlakiem docieramy do punktu siódmego na górze Glichowiec (523m) o godzinie 7:37 po 3:28h od ostatniego punktu. Czas - 13:37h od startu.

Na Glichowiec!

Czas mocno średni, nie ma żartów, zaczynamy patrzeć na czasy zamknięcia kolejnych punktów. W duchu myślę sobie „Idziemy Duncan!, jeszcze jeden punkt i mission completed”. 3 godz. i 20 min to zamknięcia punktu 8 – zaklepanej połówki ultramaratonu i 6 km przed nami. Na króciutkim postoju rozmawiamy z chłopakami na punkcie, którzy pocieszają, że pewnie przedłużą czas otwarcia punktów. No to lecim dalej! Temperatura powietrza robi się niebezpiecznie wysoka jak na 21 maja co nie jest rzeczą, która nas pociesza. 

Zaczyna grzać! Zejście z Glichowca.

Pierwsze metry w lesie i bum… główna droga, którą na szczęście tylko przechodzimy aby wyjść na żółty szlak. Plan jest taki… żółtym 1,5 km, później przełaj i na zielony… co się kompletnie nie udaje.

Od tego miejsca zaczyna się moment największych błędów w wytyczaniu trasy.
Wysoka temperatura i zmęczenie mocno dają w kość. Dochodzimy do skrzyżowania prostopadłego dróg na żółtym szlaku, zgodnie mówiąc: „no to troszkę w lewo i przełaj na zielony ”. Do tej pory nie wiem co się tam stało. Szliśmy jebanym żółty, który nawet bez przełaju miał się złączyć z zielonym. Oczywiście obudziliśmy się daleko za obiecanym przełajem i postanowiliśmy już dołożyć drogi i dojść do złączenia szlaków. Ale zielony się nie pojawiał… Po jakiś 40 minutach wędrówki w upale, nadal szlakiem żółtym, spotykamy Pana leśnika, który mówi nam, że przez las do góry… To nadal nie był szlak zielony ale zaufaliśmy Panu i poszliśmy wycinką. Tutaj nastroje się załamały. Zrobiły się z nas dętki, Gomół i Pedi przestali wykazywać możliwości do współpracy ale chęci nadal były. Wlekąc nogi za sobą podążamy wycinką leśną, którą miałem obcykaną na mapie. W pewnym momencie w prawo… błąd… jesteśmy w dupie, środek lasu, zero dróżki, wracać się nie opłaca. Jedyny pomysł na przetrwanie to azymut na „a może się uda”. Z pomocą Pediego, mapy i kompasu wyznaczamy 220 – ładujemy krzakami. Wychodzimy na polanę na której żywej duszy z 20 lat nie było… idziemy w dół. Czas goni. Mamy 25 min do zamknięcia punktu a nie wiemy kompletnie gdzie jesteśmy. Tutaj już każdy z nas pogodził się, że to koniec naszej, Kieratowej przygody. Noga za nogą, byle w dół i dzwonić po kogoś żeby nas zgarnął. Na próbę Gomół włącza padnięty telefon z Endomondo i dobija nas informacją, że mamy z 5 km w drugą stronę do punktu… ale jak mówi staropolskie przysłowie „Kto słucha Gomóła ten do dupy zajdzie” idziemy dalej, już pogodzeni z losem na dół. Dochodzimy między domy gdzie coś podkusiło mnie krzyknąć do Pani na podwórku „Gdzie my jesteśmy?!” na co miła, zapracowana Pani krzyczy – „Poręba”. Myślę – „Poręba ki chuj, nic takiego tam nie miało być”. Idziemy dalej do głównej drogi w lewo i chwila przerwy. 15 min do zamknięcia punktu. Pijemy i jemy z nudów podczas stawiania kroku za krokiem. Ale ta Poręba coś mi nie pasuje… Patrzę na mapę i okazuje się, że jeżeli pójdziemy tak jak idziemy, za drogą prosto, to za 1,5 km mamy punkt 8. Coś we mnie pękło i stwierdziłem, że muszę tam być. 8 minut do zamknięcia. Mówię do Pediego – „Stary, jak pobiegniemy to zdążymy na punkt i przytrzymamy ich żeby poczekali na Elkę i Gomóła”… Bieeeeegnieeemy!! Na ostatkach sił, zmęczenie materiału określone wcześniej na 70% sięga górnej granicy, walka o oddech w tym jebanym upale. Jesteśmy w „centrum”. Dre morde do ludzi – „Gdzie na punkt?”, wszyscy wiedzą o co chodzi, znają Kierat… „Prosto i w lewo”… Lecimy, kościół po lewej, check mapy, jest ok… Bieg! Bieg! Bieg! 3 minuty do zamknięcia. Przed bramą do pensjonatu ktoś mówi że 200m… Ciśniemy w górę. Punkt zamykają za 30 sekund… ale nie!!! WPADAMY tam jak po ogień i między oddechami mówimy… ”Jeszcze…dwoje….z…. nas…. za… nami…nie… zamykajcie!!!”. Karta magnetyczna piiiipp i padamy na ławkę. Punkt przedłużyli. Gomół z Elą przychodzą za kilka minut, podbijają karty. 
KIERAT YOU SON OF A BITCH!!!
                Godzina 11:19. 50 km za nami. Czas od startu – 17:19h. Na ósemce zupki, gorące picie i dużo prowiantu… Spędzamy tam z 30 min zanim ktoś poruszył temat… „Co dalej?”. Wszyscy stwierdzamy, że zdobycie tego punktu to był fuks, 30 min już mamy w plecy, 5 km do kolejnego, na który nie ma szans. Pytam: „Na pewno nie idziemy?”, reszta mówi: „Na pewno”.
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – kończymy trasę.
Piszę sms’a do kumpla Dzikiego – „Taktyczny wycof na 50 km”, dzwonie po mojego wujka żeby po nas podjechał do Poręby, wstajemy i poczuliśmy, że dobrze, że jedziemy do domu… Nogi każdemu wchodziły do dupy, może nie tak, że ani kroka dalej ale jednak bolały. Kolana, ręce, głowa – wszystko padnięte. Na tej ostatniej pomyłce w wycince leśnej, śmiem twierdzić, nadrobiliśmy z 4 km niepotrzebnie, upał dał znać o sobie, kolana… no masakra.
Ja wewnętrznie byłem wygranym – cel spełniony.     
   
Kilka chwil spędzamy nad rzeczką, czekając na transport…

Wracamy do domu…

Wracając do Limanowej, od razu odbieramy dyplomy i medale, oddajemy karty magnetyczne i rzucamy okiem na dotychczasowe wyniki, które są przygniatające: jakieś cyferki z kosmosu… 12:08, 12:49, Inov8, Jędroszkowiak, Krzysztof Dołęgowski… dochodzi do nas, że to czasy ludzi z podium.
Pozwólcie, że tego nie skomentuje…

Albo chuj…
Taki szacunek, jaki wtedy poczułem do cyferek i literek na tej tablicy, do ludzi, których nigdy w życiu nie spotkałem, do gór, do szlaków to się nie da opisać. Mimo wszystko, czułem się dumny z mojego 50 w 17:19 i niech kto mówi co chce. Jednocześnie poczułem się taki słaby i przytłoczony w sensie takim, że wystarczy, że człowiek idzie przez 50 km i jest koniec… Jesteśmy wszyscy takim prochem, że to jest szok. Tyle wystarczy, żadnych nadludzkich wyczynów, wystarczy iść odpowiednio długo i twoje jebane chodzenie Cię pokona… Taki malutki jesteś :)

Ciepły obiad, długi prysznic… tej nocy spałem jak zabity.

Mapa na pamiątkę :)

Na następny dzień poszliśmy na oficjalne zakończenie maratonu w Sali Kinowej Limanowskiego Domu Kultury. Było super rodzinnie, zabawnie i ciekawie. Opis trasy wzorcowej, podziękowania. Niepozorni ludzie, odbierający puchary za trzy pierwsze miejsca, zrobili wrażenie mega skromnych i dobrych ludzi. Natura jednoczy ludzi, sport jednoczy ludzi, wysiłek sprawia, że wszyscy tam czuliśmy się jak jeden. Zero zazdrości, zero niezdrowej rywalizacji i niepotrzebnych, negatywnych emocji… Coś pięknego. Tam poczułem o co chodzi w sporcie. Tam poczułem, że w sporcie nikt, nigdy nie jest sam, bo tworzymy wielką rodzinę, niezależnie od dyscypliny, poziomu zaawansowania, miejsca na świecie. Sport to koncept ponadczasowy. I dla tej jednej chwili, uświadomienia sobie tego, było warto…

Reszta pamiątek :)

Spotkaliśmy też Kubę i Agatę, którzy dzień wcześniej uratowali honor grupy i 5 minut przed zakończeniem 30-godzinnego czasu weszli na 100 km i METĘ maratonu. Dzięki Wam za to, duma rozpiera i cieszę się razem z Wami!

Gdy ktoś zapyta: „Czy iść na Kierat?” – odpowiadam bezwzględnie – „Za chuj…. Ale idź mimo to bo nie pożałujesz”…  I wiecie co mam na myśli :)



Kilka dni później zacząłem czytać w necie o ultrach i nie tylko… zawodnikach, innych maratonach, przygotowaniach. Okazało się, że nazwiska z podium Kieratu to absolutna czołówka Polska i światowa, ludzie naprawdę wykuci ze stali i wzorce do naśladowania.

To wtedy padła decyzja o bieganiu i pisaniu tutaj…

Dlatego pisze te eseje… Wiem, że miało być krótko ale ciężko opisać 3 dni na jednej stronie :) OK to już kończę…

KIERAT, SKOPIE CI DUPSKO ZA ROK !!! Tak mi dopomóż Bóg i zdrowie!
                  
W kolejnym odcinku… Mój pierwszy trening biegowy. 

Piotr "Duncan"
(From Zero to Ultra)

Linki about Kierat madafaka:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz