niedziela, 24 lipca 2016

Treningowy półmaraton "Półmasakraton" czyli bieganie 20+ po raz pierwszy w życiu - From Zero to Ultra Sezon 1 Odcinek 7 (S01E07)

Nie wierze w to co zrobiłem, po prostu nie wierze…

Kto śledzi mnie na Fejsie, ten zapewne czytał, że ostatnio umyślało mi się zrobić trening biegowy. Mimo właśnie przeprowadzanego, 2-tygodniowego roztrenowania (czyli pielęgnacji absolutnego lenistwa) postanowiłem iść pobiegać. Tak sobie pomyślałem, że odpoczywam głównie od siłowni, a bieganie nie zaszkodzi. Troszkę krew szybciej zacznie krążyć, nawet regeneracja lepsza itd. Szczególnie, że podczas tych 2 tygodni byłem już biegać na treningowej, krótkiej trasie 10km (Droga Krzyżowa – opisywałem ją ostatnio) i wszystko było w porządku, nawet czułem się lepiej. Siłowni nie dotykam także i tak mało, samo bieganie, jak na 2 tygodnie.
W sumie, na początku myślałem, że pobiegnę kolejny raz 10-tkę i będzie git… wrócę do lenistwa.
ALE NIE… Jakoś mnie naszło, że może by gdzieś dalej wreszcie spróbować. Jak wiecie, terenów do biegania nie brakuje więc stwierdziłem w końcu, że raz się żyję i spróbuję dystans półmaratonu.

Notabene już Natalia pisała w komentarzach pod poprzednim postem, że ten straszny „półmaraton” pewnie niedługo stanie się dla mnie zwykłym „długim wybieganiem” (mam nadzieję, że tak będzie). Ale „półmaraton” brzmi jak osiągnięcie, a ja lubię budować, bez uzasadnienia, własne ego także na razie będzie „półmaraton” :)

Wymyśliłem sobie, że wybiegnę na Miejską Górę (ta z krzyżem, z poprzednich postów) i stamtąd przez kolejne szczyty naszego pasma górskiego aż Pani z Endomondo nie powie w kieszeni – „11 km” – wtedy nawrotka i biegnę tym samym, z powrotem, co da mi 22 km.
Pogoda była idealna - sucho, Słoneczko, przyjemny wiaterek. Wszystko sprzyjało więc stwierdziłem, że idę :) Rozgrzewka w domu, lekkie rozciąganie z poprawą mobilności, 2 litry wody na plecach, batonik. Ubrałem się i wyszedłem z domu.
Kompletnie nie świadomy na co właśnie się skazałem, biegnę zwyczajową trasą 10 km. Od razu czuć, że regeneracja to podstawa treningu… Prawie 2 tygodnie bez ćwiczeń popłacają już na pierwszych kilometrach… Mięśnie nie bolą, zadyszka mniejsza, czuć zregenerowane stawy. Wszystko idzie w jak najlepszym porządku. Nie popadam w szaleństwo i mimo zajebistego samopoczucie nie zwiększam tempa – biegnę jak zwykle, nie szybko, nie wolno. To akurat było dobre posunięcie i dobrze, że już wtedy to sobie uświadomiłem i nie zarypałem się na początku. Na stromym podejściu pod „Miejską”, jak zwykle, nie biegnę, tylko idę… forma zaskakująco dobra, nawet kilkadziesiąt metrów podbiegłem tą stromizną. Jestem pod szczycie. „Cyknę fotkę bo pewnie będę pisał” – myślę. 

Jak pomyślałem, tak zrobiłem - fotki są :)



I kontynuuję bieg na kolejny szczyt. Tam jest fajnie po równym, więc biegnę. Przez las (tam gdzie dokładam treningową pętelkę jak biegam trasę 10km), ścieżka znana z biegania poprzednio. Dobiegam na rozstaje, w prawo – Limanowa, w lewo – mam biec, a prosto – strome podejście pod górną stację wyciągu narciarskiego.

Na rozstaju dróg

Skręcam w lewo, nadal świeży, zmęczenia na razie brak (jakieś 6km za mną). W lewo jest stromy zbieg bo trzeba obniżyć wysokość aż do dolnej stacji wyciągu narciarskiego. Kamienie, niewygodnie, ale daje rade. 

Fajny początek, później przejebanego zbiegu (na rozstaju)

Wybiegam na stoku narciarskim, piękna pogoda, znakomita widoczność wynagradza widokami urokliwej okolicy Łysej Góry (781m). 

Lekko zmęczony na wyciągu narciarskim

Trawa i mój cień :P

U góry - górna stacja wyciągu

Dolna stacja

No pięknie po prostu tam jest :) W oddali Sałasz Zachodni

Przebiegam przez stok, na krótki asfalt prowadzący do kilku domków (każdy pyta jak można mieszkać na takim zadupiu, bo naprawdę, tam jest przejebanie daleko, wszędzie :P ale asfalt mają). Obok domków, asfaltem, w prawo, na kolejny szlak, prowadzący na pasmo Sałaszów (dwa szczyty, ale każdy mówi „idę na Sałasz” :P) – odpowiednio 868m i 909m. Moment koło lasu jest trudny, grunt nachylony równolegle w dół, łamie stawy skokowe i o biegnięciu nie ma mowy. W ogóle tamtędy chyba mało ludzi chodzi (dlatego,  że da się podejść dalej asfaltem i w prawo na szlak), mimo, że tak prowadzi szlak bo nie ma ścieżki, wszystko zarośnięte. Szlak, czarno na białym, prowadzi tymi haszczami, więc idę. Wchodzę na ładną, leśną ścieżkę, podbiegam. Po drodze mijam Francuskich harcerzy, którzy zwiedzają nasz Beskid i witają mnie – „Hello, Hi, Bonjour”. Odpowiadam co drugiemu, bo podbieg zaczyna być stromy a nie pasuję wyjść na cieniasa i przestać biec :P Jeszcze chwilkę biegnę i zaczynam iść, bo pion. Pion jest aż do samego szczytu pierwszego Sałasza, także tam chowam dumę do kieszeni i grzecznie wychodzę. Kilka prostych momentów daję szansę na bieg. Już wcześniej, na podbiegu, czuję nieuniknione i wyczekiwane zmęczenie. 

Przy szczycie Sałasza Zach.


Ze szczytu przechodzę dalej, koło drewnianego domku (na takim kurewskim zadupiu może mieszkać tylko psychol albo morderca :P) na przełęczy między Sałaszami.

Widok z przełęczy między Sałaszami


Chatka mordercy :)

Tutaj, szlak, aż do końca ma być (tzn. wiem, że jest bo tam byłem setki razy, pieszo) w miarę płaski. Czasami kapkę w dół i czasami troszkę pod górę ale głównie po płaskim. Na podejściu pod kolejny Sałasz (909m) jest trochę w górę, ale nie jest źle.

No i jestem!

Strategicznie omijam wielkie kałuże i błoto na szlaku, biegnąc obok, lasem i znowu wracając na szlak. Tam, tak jak mówię, biegnie się prosto aż chyba do Nowego Sącza :P także nie ma atrakcji poza pięknym lasem, świeżym powietrzem i cudownymi widokami na Beskid Wyspowy pojawiającymi się w przecinkach leśnych. Zmęczenie jest, tak na poziomie 35% bym powiedział, ale wszystko jest ok, mogę biec. Czasami bieg przeplatam kilkusekundowym marszem. 

W miarę po prostym :)

Procenty zmęczenia oraz przebyte kilometry rosną z każdą minutą, o czym informuje mnie z plecaka, Pani z Endomondo. Biegnę, biegnę, biegnę….
Coraz bardziej pragnę usłyszeć, że mam nawrócić. Wiem, że jestem już blisko kolejnego szczytu Beskidu – Jaworza (921m). Nagle…
„Eleven kilometers in one hour forty-one minutes”
JEST!!! ZAWRACAM!!!

Tutaj powiedziało, że 11km

Ale nie… Stwierdzam, że zjem sobie batonik i pójdę dalej, może dojdę do wieży widokowej na Jaworzu to będzie fajny punkt na fotki i zawrotkę… Mówię sobie, że idę dalej, póki nie skończy mi się batonik.

Będzie jedzone! :P

Aaaammmmm!!!

Omnomnomnom :)

Co prawda do wieży widokowej nie doszedłem ale zachodzę z batonikiem do szczytu Jaworza (909m – który jest kawałek przed wieżą widokową) i tam kończę jeść więc zawracam. I tak lepszy taki punkt na zawracanie bo jest to jakiś punkt na mapie, niż zawrócić w środku lasu. Już tak mam, że lubię robić równe, wytyczone rzeczy :) 

Kolejny szczyt!

Ło kurwa... Na prawdę tu dobiegłem?

Taaaak :)

 Dalszy szlak ze szczytu Jaworza - tam nie idę :P

 Piękne drzewa na Jaworzu - fascynacja rzeczami zwykłymi :)

Tak więc, obracam się na pięcie i biegnę z powrotem. Co raz bardziej zaczyna doskwierać mi ból mięśni i ogólne zmęczenie. Robi się też jakoś za ciepło…

Od początku, nie wiedzieć czemu, gra mi w głowie kawałek Dragonette – Live in This City. Nie żeby mi się jakoś specjalnie podobał nawet, ale siedzi w głowie i nie chce wyjść. Jako, że biegam bez muzyki to mam personalne radio w mózgu – miło :P (pewnie to brzmi jak początki schizofrenii :P) – pisząc to zdanie słucham tego kawałka bo nie mogłem się powstrzymać :)

Z momentu na moment robi się co raz gorzej. Dobry nastrój znika, Dragonette powoli kończy koncert w mojej głowie a pojawia się typowa dla zmęczenia – mgła myśli. Bolą plecy od plecaka hydracyjnego, nogi – wiadomo.
Gdzieś na 15-16km mam pierwszy kryzys. Nigdy nie biegłem tak długo, więc to nie dziwne – tak sobie to tłumacze. „Może przejdzie za chwilę” – myślę. Idę powoli, co chwila przystając. Wreszcie udaje się mi zdobyć na kolejny bieg, przeplatany znowu marszem po kilkuset metrach… tak jest aż do zejścia z Sałasza – jakiś 17-sty kilometr trasy. Chwilka przerwy, dzwonie do domu, że żyje. Miałem nieodebrane więc daje znać, że wszystko git (to kurwa jest powiedziane o wiele za dużo – nic wtedy nie jest ze mną git :P). 


Stąd dzwoniłem i zrobiłem fajny widoczek

Na zbiegu z Sałasza zaczynają palić mięśnie – beztlenówka włącza się w organizmie. Tereny już mega znajome bo zbiegam w okolicy wyciągu narciarskiego po tym równoległym spadku, który łamie kostki (tzn. tam akurat idę uważnie żeby nie zjebać skokowego). Asfaltem (między kilkoma domkami) zbiegam ale bardzo powoli i z dużym bólem w nogach. Mijam dziewczynę z małym synkiem, który uroczo mówi mi: „Dzień dobry”. Oczywiście odpowiadam – jakoś podnosi mnie to na duchu :) Przebiegam przez stok narciarski i do lasu, na szlak prowadzący na znajomą, Miejską Górę. Biegnę w dół i… gubię drogę.
WSTYD.
Byłem tam setki razy, lasy znam jak własną kieszeń, a tu dupa. Endomondo nie wgrało całej mapy a nie wiem na której drodze jestem bo miało być w górę, na Miejską, a jest cały czas w dół. Próbuję manewrować po lesie schodząc z drogi ale dalej nic. Zmęczenie potęguje brak orientacji.
Z ratunkiem i pomocą przychodzą, chyba z nieba zesłani bo zbieg okoliczności był niesamowity… rowerzyści. Rowerzyści na dodatek okazują się być moimi kolegami z gimnazjalnej klasy. Michał i Jarek pojawiają się znikąd i są równie mocno zdziwieni naszym spotkaniem. Mówię, że się zgubiłem… Radzą mi wrócić i iść w górę, na szlak. „Ile już masz?” – pyta Michał. „Siedemnaście i cztery” – odpowiadam (17.4 km). „To bardzo ładnie” – chwalą mnie obydwoje z Jarkiem. BTW dzięki za wskazanie drogi jeżeli to czytacie. Żegnamy się i wracam na szlak. Faktycznie… nie skręciłem sobie w lewo :P Kurwa, 15 min w plecy… no trudno. Czeka na mnie podejście pod Łysą Górą a później bieg na Miejską. Podejście po, wcześniej opisywanych jako „niewygodne”, kamieniach sprawia, że zaczyna być ze mną naprawdę źle. Po kilku metrach w górę, całkowicie odcina mi prąd. Czuje się jakbym miał zaraz zemdleć, ale nie mam wyjścia, musze iść. Kilka chwil wcześniej usłyszałem od Michała, że wyglądam „świeżo” jak na 18-sty kilometr trasy…No to tylko wyglądałem :P Pieczenie mięśni i brain fog wzmaga się z każdą chwilą ale sytuacja jest typowo bez wyjścia… muszę dojść do domu. Udaje mi się pokonać, strome, kamieniste podejście w tempie godnym żółwia i zmęczeniem sięgającym końca skali. Endomondo daje znać, że 18km za mną. Po kilku minutach, stania opartym o drzewo, skręcam na wąską ścieżkę leśną, która prowadzi na Miejską Górą, skąd tylko około 4,5km zbiegu w dół i jestem w domu. Na „Miejską” dochodzę kompletnie wypompowany i siłą zmuszam się żeby nie usiąść na ławce. Wiem, że jak postoję tam odpowiednio długo to już nie ruszę, a jak siądę to już nie wstanę więc po jakiś 5 min zaczynam iść w dół. Próbuję, ostatkami sił, zbiegać w dół. Nie dlatego, że chcę dalej biegać czy dokończyć trening – tylko po to żeby jak najszybciej być w domu i skończyć ta paradę bólu i głupoty. Co jakiś czas, mgła zmęczenia, rozmywa mi obraz przed oczami. Nogi bolą jakby ktoś przykładał do mięśni rozżarzony metal. Każdy krok to tragedia. „A jakbyś tak tu zemdlał albo dostał zawał? Kto by Ci udzielił pomocy w środku lasu, debilu?”  - myślę. Żeby tylko przeżyć i być w domu, idę w dół. Stwierdzam, między myślami, że to chyba jest „największy ból nóg jaki czułem w życiu” – możliwe, ciężko to ocenić i pamiętać każdy wysiłek, szczególnie, że zajechałem się już kilka razy w życiu podczas uprawiania innych sportów. „Na pewno w ‘top 5’ się znajdzie” – staram się rozweselić w duchu :) OK, koniec pionowego zejścia. Całość podsumowuje ciężkimi oddechami i kilkoma „Kurwa”. Około 4km dzieli mnie od domu. Mijam ludzi, którzy patrzą na mnie i na bank nie są świadomi co przeżywam. Włączam hejt i myślę: „Autem przyjechali… kurwa, by się przeszli to by ich szlak nie trafił”… to ze zmęczenia (tak przynajmniej się teraz tłumaczę przed samym sobą). Pohejtowałem ludzi, minąłem się z kumplem, który jechał rowerem i dalej w dół. Nieustanna walka ze zmęczeniem zaczyna mnie denerwować i jestem zły na samego siebie za bycie takim pewnym siebie i nieodpowiedzialnym.

Nawet pisząc, teraz, nie zmieniam zdania i nadal uważam, że to było za wcześnie.

W tej półagonii oczywiście docieram do domu. Przecież nie miałem innego wyjścia. Przecież się nie rozpłaczę na środku ulicy mówiąc, że nie idę dalej. Doszedłem, no kurwa doszedłem.
GPS pokazał 23 km z hakiem. Czas beznadziejny ale ja jestem dumny.
Tak, jestem dumny, mimo, że uważam to za głupotę… Muszę być dumnym z pokonania kolejnych barier i zdobycia kolejnych doświadczeń.
„Rekord na półmaraton” – wyświetla Endomondo, gdy siedzę na ławce pod domem. „Półmaraton”, większość (powiedzmy 3/4) biegłem – jest z czego być dumnym. Dlatego tak dobrze pisze mi się słowo „półmaraton”. Staje się symbolem mojego – mimo wszystko – zwycięstwa (?).

Czy było warto?
Nie wiem… Po prostu nie wiem. ..



Tak to wyglądało. Tak wyglądał mój pierwszy trening na dystansie półmaratonu. Przez kolejne kilkadziesiąt godzin po powrocie do domu musiałem postawić na maksymalną, i za wszelką cenę, regenerację, bo czekała na mnie kolejna przygoda…

O której to przygodzie, będzie w kolejnym poście…  Sobotnia wycieczka w Tatry – do opisu na raz następny :)

From Zero to Ultra nie miało być tylko o bieganiu i słowa dotrzymam.

Tymczasem pozdro czeeeeeść!!! I do następnego razu, mam nadzieję…

Piotr „Duncan”
(From Zero to Ultra)

1 komentarz:

  1. Właśnie o to chodzi Piotrek- zwyciężyłeś. Z głową. Mimo, że uważasz, że tak długi dystans został zbyt szybko podjęty, że to było 'nieodpowiedzialne i głupie'.
    Nie było. Oczywiście, wiem, znam uczucie zmęczenia o którym piszesz. Miałeś prawo się zniechęcić,ponarzekać, nawet poprzeklinać. Masz swój rozum, znasz swoje ciało. Oczywiście, że nogi popuchły, ale uwierz mi na słowo- nogi, ręce, dupa- NIC nie ma tu znaczenia w porównaniu z pracą głowy. Każdy Twój dłuższy bieg, będzie walką. W końcu dojdziesz do takiej formy, że kondycyjnie będziesz spokojny przed danym startem/treningiem. ALE głowa rządzi się innymi prawami. Im wcześniej wystawiasz ciało na próby ( nawet ekstremalne) tym wcześniej pracujesz nad psychiką. Wzmacniasz się, mimo że w trakcie pokonywania kilometrów myślisz tylko że postradałeś zmysły. Zauważ że potrafisz napisać że jesteś dumny z tego co zrobiłeś. Zauważ też że napisałeś : 'czy było warto? nie wiem...po prostu nie wiem'. Nie napisałeś już : 'głupi ja, nigdy więcej' itp itd. Siła mentalna biegacza, a już szczególnie biegacza ultra napędza cały system. Mięśnie tez na tym zyskują. Dobrze zrobiłeś że pobiegłeś taki dystans;) Ja też jestem z Ciebie dumna;)

    OdpowiedzUsuń