Nie wierze w to co zrobiłem, po prostu nie wierze…
Kto śledzi mnie na Fejsie, ten zapewne czytał, że
ostatnio umyślało mi się zrobić trening biegowy. Mimo właśnie przeprowadzanego,
2-tygodniowego roztrenowania (czyli pielęgnacji absolutnego lenistwa) postanowiłem
iść pobiegać. Tak sobie pomyślałem, że odpoczywam głównie od siłowni, a
bieganie nie zaszkodzi. Troszkę krew szybciej zacznie krążyć, nawet regeneracja
lepsza itd. Szczególnie, że podczas tych 2 tygodni byłem już biegać na
treningowej, krótkiej trasie 10km (Droga Krzyżowa – opisywałem ją ostatnio) i
wszystko było w porządku, nawet czułem się lepiej. Siłowni nie dotykam także i
tak mało, samo bieganie, jak na 2 tygodnie.
W sumie, na początku myślałem, że pobiegnę kolejny raz
10-tkę i będzie git… wrócę do lenistwa.
ALE NIE… Jakoś mnie naszło, że może by gdzieś dalej
wreszcie spróbować. Jak wiecie, terenów do biegania nie brakuje więc
stwierdziłem w końcu, że raz się żyję i spróbuję dystans półmaratonu.
Notabene już
Natalia pisała w komentarzach pod poprzednim postem, że ten straszny
„półmaraton” pewnie niedługo stanie się dla mnie zwykłym „długim wybieganiem”
(mam nadzieję, że tak będzie). Ale „półmaraton” brzmi jak osiągnięcie, a ja
lubię budować, bez uzasadnienia, własne ego także na razie będzie „półmaraton”
:)
Wymyśliłem sobie, że wybiegnę na Miejską Górę (ta z krzyżem,
z poprzednich postów) i stamtąd przez kolejne szczyty naszego pasma górskiego
aż Pani z Endomondo nie powie w kieszeni – „11 km” – wtedy nawrotka i biegnę
tym samym, z powrotem, co da mi 22 km.
Pogoda była idealna - sucho, Słoneczko, przyjemny
wiaterek. Wszystko sprzyjało więc stwierdziłem, że idę :) Rozgrzewka w domu,
lekkie rozciąganie z poprawą mobilności, 2 litry wody na plecach, batonik.
Ubrałem się i wyszedłem z domu.
Kompletnie nie świadomy na co właśnie się skazałem,
biegnę zwyczajową trasą 10 km. Od razu czuć, że regeneracja to podstawa
treningu… Prawie 2 tygodnie bez ćwiczeń popłacają już na pierwszych
kilometrach… Mięśnie nie bolą, zadyszka mniejsza, czuć zregenerowane stawy.
Wszystko idzie w jak najlepszym porządku. Nie popadam w szaleństwo i mimo
zajebistego samopoczucie nie zwiększam tempa – biegnę jak zwykle, nie szybko,
nie wolno. To akurat było dobre posunięcie i dobrze, że już wtedy to sobie
uświadomiłem i nie zarypałem się na początku. Na stromym podejściu pod
„Miejską”, jak zwykle, nie biegnę, tylko idę… forma zaskakująco dobra, nawet
kilkadziesiąt metrów podbiegłem tą stromizną. Jestem pod szczycie. „Cyknę fotkę
bo pewnie będę pisał” – myślę.
Jak pomyślałem, tak zrobiłem - fotki są :)
I
kontynuuję bieg na kolejny szczyt. Tam jest fajnie po równym, więc biegnę.
Przez las (tam gdzie dokładam treningową pętelkę jak biegam trasę 10km),
ścieżka znana z biegania poprzednio. Dobiegam na rozstaje, w prawo – Limanowa,
w lewo – mam biec, a prosto – strome podejście pod górną stację wyciągu
narciarskiego.
Na rozstaju dróg
Skręcam
w lewo, nadal świeży, zmęczenia na razie brak (jakieś 6km za mną). W lewo jest
stromy zbieg bo trzeba obniżyć wysokość aż do dolnej stacji wyciągu
narciarskiego. Kamienie, niewygodnie, ale daje rade.
Fajny początek, później przejebanego zbiegu (na rozstaju)
Wybiegam
na stoku narciarskim, piękna pogoda, znakomita widoczność wynagradza widokami
urokliwej okolicy Łysej Góry (781m).
Lekko zmęczony na wyciągu narciarskim
Trawa i mój cień :P
U góry - górna stacja wyciągu
Dolna stacja
No pięknie po prostu tam jest :) W oddali Sałasz Zachodni
Przebiegam
przez stok, na krótki asfalt prowadzący do kilku domków (każdy pyta jak można
mieszkać na takim zadupiu, bo naprawdę, tam jest przejebanie daleko, wszędzie
:P ale asfalt mają). Obok domków, asfaltem, w prawo, na kolejny szlak,
prowadzący na pasmo Sałaszów (dwa szczyty, ale każdy mówi „idę na Sałasz” :P) –
odpowiednio 868m i 909m. Moment koło lasu jest trudny, grunt nachylony równolegle
w dół, łamie stawy skokowe i o biegnięciu nie ma mowy. W ogóle tamtędy chyba
mało ludzi chodzi (dlatego, że da się
podejść dalej asfaltem i w prawo na szlak), mimo, że tak prowadzi szlak bo nie
ma ścieżki, wszystko zarośnięte. Szlak, czarno na białym, prowadzi tymi
haszczami, więc idę. Wchodzę na ładną, leśną ścieżkę, podbiegam. Po drodze
mijam Francuskich harcerzy, którzy zwiedzają nasz Beskid i witają mnie –
„Hello, Hi, Bonjour”. Odpowiadam co drugiemu, bo podbieg zaczyna być stromy a
nie pasuję wyjść na cieniasa i przestać biec :P Jeszcze chwilkę biegnę i
zaczynam iść, bo pion. Pion jest aż do samego szczytu pierwszego Sałasza, także
tam chowam dumę do kieszeni i grzecznie wychodzę. Kilka prostych momentów daję
szansę na bieg. Już wcześniej, na podbiegu, czuję nieuniknione i wyczekiwane
zmęczenie.
Przy szczycie Sałasza Zach.
Ze
szczytu przechodzę dalej, koło drewnianego domku (na takim kurewskim zadupiu
może mieszkać tylko psychol albo morderca :P) na przełęczy między Sałaszami.
Widok z przełęczy między Sałaszami
Chatka mordercy :)
Tutaj,
szlak, aż do końca ma być (tzn. wiem, że jest bo tam byłem setki razy, pieszo)
w miarę płaski. Czasami kapkę w dół i czasami troszkę pod górę ale głównie po
płaskim. Na podejściu pod kolejny Sałasz (909m) jest trochę w górę, ale nie
jest źle.
No i jestem!
Strategicznie
omijam wielkie kałuże i błoto na szlaku, biegnąc obok, lasem i znowu wracając
na szlak. Tam, tak jak mówię, biegnie się prosto aż chyba do Nowego Sącza :P
także nie ma atrakcji poza pięknym lasem, świeżym powietrzem i cudownymi
widokami na Beskid Wyspowy pojawiającymi się w przecinkach leśnych. Zmęczenie
jest, tak na poziomie 35% bym powiedział, ale wszystko jest ok, mogę biec.
Czasami bieg przeplatam kilkusekundowym marszem.
W miarę po prostym :)
Procenty zmęczenia oraz przebyte kilometry rosną z każdą
minutą, o czym informuje mnie z plecaka, Pani z Endomondo. Biegnę, biegnę,
biegnę….
Coraz bardziej pragnę usłyszeć, że mam nawrócić. Wiem, że
jestem już blisko kolejnego szczytu Beskidu – Jaworza (921m). Nagle…
„Eleven kilometers in one hour forty-one minutes”
JEST!!! ZAWRACAM!!!
Tutaj powiedziało, że 11km
Ale nie… Stwierdzam, że zjem sobie batonik i pójdę dalej,
może dojdę do wieży widokowej na Jaworzu to będzie fajny punkt na fotki i
zawrotkę… Mówię sobie, że idę dalej, póki nie skończy mi się batonik.
Będzie jedzone! :P
Aaaammmmm!!!
Omnomnomnom :)
Co
prawda do wieży widokowej nie doszedłem ale zachodzę z batonikiem do szczytu
Jaworza (909m – który jest kawałek przed wieżą widokową) i tam kończę jeść więc
zawracam. I tak lepszy taki punkt na zawracanie bo jest to jakiś punkt na
mapie, niż zawrócić w środku lasu. Już tak mam, że lubię robić równe, wytyczone
rzeczy :)
Kolejny szczyt!
Ło kurwa... Na prawdę tu dobiegłem?
Taaaak :)
Dalszy szlak ze szczytu Jaworza - tam nie idę :P
Piękne drzewa na Jaworzu - fascynacja rzeczami zwykłymi :)
Tak więc, obracam się na pięcie i biegnę z powrotem. Co
raz bardziej zaczyna doskwierać mi ból mięśni i ogólne zmęczenie. Robi się też
jakoś za ciepło…
Od początku, nie
wiedzieć czemu, gra mi w głowie kawałek Dragonette – Live in This City. Nie
żeby mi się jakoś specjalnie podobał nawet, ale siedzi w głowie i nie chce
wyjść. Jako, że biegam bez muzyki to mam personalne radio w mózgu – miło :P
(pewnie to brzmi jak początki schizofrenii :P) – pisząc to zdanie słucham tego
kawałka bo nie mogłem się powstrzymać :)
Z momentu na moment robi się co raz gorzej. Dobry nastrój
znika, Dragonette powoli kończy koncert w mojej głowie a pojawia się typowa dla
zmęczenia – mgła myśli. Bolą plecy od plecaka hydracyjnego, nogi – wiadomo.
Gdzieś na 15-16km mam pierwszy kryzys. Nigdy nie
biegłem tak długo, więc to nie dziwne – tak sobie to tłumacze. „Może przejdzie
za chwilę” – myślę. Idę powoli, co chwila przystając. Wreszcie udaje się mi
zdobyć na kolejny bieg, przeplatany znowu marszem po kilkuset metrach… tak jest
aż do zejścia z Sałasza – jakiś 17-sty kilometr trasy. Chwilka przerwy, dzwonie
do domu, że żyje. Miałem nieodebrane więc daje znać, że wszystko git (to kurwa
jest powiedziane o wiele za dużo – nic wtedy nie jest ze mną git :P).
Stąd dzwoniłem i zrobiłem fajny widoczek
Na zbiegu z Sałasza zaczynają palić mięśnie –
beztlenówka włącza się w organizmie. Tereny już mega znajome bo zbiegam w
okolicy wyciągu narciarskiego po tym równoległym spadku, który łamie kostki
(tzn. tam akurat idę uważnie żeby nie zjebać skokowego). Asfaltem (między
kilkoma domkami) zbiegam ale bardzo powoli i z dużym bólem w nogach. Mijam
dziewczynę z małym synkiem, który uroczo mówi mi: „Dzień dobry”. Oczywiście
odpowiadam – jakoś podnosi mnie to na duchu :) Przebiegam przez stok narciarski
i do lasu, na szlak prowadzący na znajomą, Miejską Górę. Biegnę w dół i… gubię
drogę.
WSTYD.
Byłem tam setki razy, lasy znam jak własną kieszeń, a tu
dupa. Endomondo nie wgrało całej mapy a nie wiem na której drodze jestem bo miało
być w górę, na Miejską, a jest cały czas w dół. Próbuję manewrować po lesie
schodząc z drogi ale dalej nic. Zmęczenie potęguje brak orientacji.
Z ratunkiem i pomocą przychodzą, chyba z nieba zesłani bo
zbieg okoliczności był niesamowity… rowerzyści. Rowerzyści na dodatek okazują
się być moimi kolegami z gimnazjalnej klasy. Michał i Jarek pojawiają się
znikąd i są równie mocno zdziwieni naszym spotkaniem. Mówię, że się zgubiłem…
Radzą mi wrócić i iść w górę, na szlak. „Ile już masz?” – pyta Michał. „Siedemnaście
i cztery” – odpowiadam (17.4 km). „To bardzo ładnie” – chwalą mnie obydwoje z
Jarkiem. BTW dzięki za wskazanie drogi jeżeli to czytacie. Żegnamy się i wracam
na szlak. Faktycznie… nie skręciłem sobie w lewo :P Kurwa, 15 min w plecy… no
trudno. Czeka na mnie podejście pod Łysą Górą a później bieg na Miejską.
Podejście po, wcześniej opisywanych jako „niewygodne”, kamieniach sprawia, że
zaczyna być ze mną naprawdę źle. Po kilku metrach w górę, całkowicie odcina mi
prąd. Czuje się jakbym miał zaraz zemdleć, ale nie mam wyjścia, musze iść.
Kilka chwil wcześniej usłyszałem od Michała, że wyglądam „świeżo” jak na 18-sty
kilometr trasy…No to tylko wyglądałem :P Pieczenie mięśni i brain fog wzmaga
się z każdą chwilą ale sytuacja jest typowo bez wyjścia… muszę dojść do domu.
Udaje mi się pokonać, strome, kamieniste podejście w tempie godnym żółwia i
zmęczeniem sięgającym końca skali. Endomondo daje znać, że 18km za mną. Po
kilku minutach, stania opartym o drzewo, skręcam na wąską ścieżkę leśną, która
prowadzi na Miejską Górą, skąd tylko około 4,5km zbiegu w dół i jestem w domu. Na
„Miejską” dochodzę kompletnie wypompowany i siłą zmuszam się żeby nie usiąść na
ławce. Wiem, że jak postoję tam odpowiednio długo to już nie ruszę, a jak siądę
to już nie wstanę więc po jakiś 5 min zaczynam iść w dół. Próbuję, ostatkami
sił, zbiegać w dół. Nie dlatego, że chcę dalej biegać czy dokończyć trening –
tylko po to żeby jak najszybciej być w domu i skończyć ta paradę bólu i
głupoty. Co jakiś czas, mgła zmęczenia, rozmywa mi obraz przed oczami. Nogi
bolą jakby ktoś przykładał do mięśni rozżarzony metal. Każdy krok to tragedia. „A
jakbyś tak tu zemdlał albo dostał zawał? Kto by Ci udzielił pomocy w środku
lasu, debilu?” - myślę. Żeby tylko
przeżyć i być w domu, idę w dół. Stwierdzam, między myślami, że to chyba jest
„największy ból nóg jaki czułem w życiu” – możliwe, ciężko to ocenić i pamiętać
każdy wysiłek, szczególnie, że zajechałem się już kilka razy w życiu podczas
uprawiania innych sportów. „Na pewno w ‘top 5’ się znajdzie” – staram się
rozweselić w duchu :) OK, koniec pionowego zejścia. Całość podsumowuje ciężkimi
oddechami i kilkoma „Kurwa”. Około 4km dzieli mnie od domu. Mijam ludzi, którzy
patrzą na mnie i na bank nie są świadomi co przeżywam. Włączam hejt i myślę:
„Autem przyjechali… kurwa, by się przeszli to by ich szlak nie trafił”… to ze
zmęczenia (tak przynajmniej się teraz tłumaczę przed samym sobą). Pohejtowałem
ludzi, minąłem się z kumplem, który jechał rowerem i dalej w dół. Nieustanna
walka ze zmęczeniem zaczyna mnie denerwować i jestem zły na samego siebie za
bycie takim pewnym siebie i nieodpowiedzialnym.
Nawet pisząc,
teraz, nie zmieniam zdania i nadal uważam, że to było za wcześnie.
W tej półagonii oczywiście docieram do domu. Przecież nie
miałem innego wyjścia. Przecież się nie rozpłaczę na środku ulicy mówiąc, że
nie idę dalej. Doszedłem, no kurwa doszedłem.
GPS pokazał 23 km z hakiem. Czas beznadziejny ale ja
jestem dumny.
Tak, jestem dumny, mimo, że uważam to za głupotę… Muszę
być dumnym z pokonania kolejnych barier i zdobycia kolejnych doświadczeń.
„Rekord na półmaraton” – wyświetla Endomondo, gdy siedzę
na ławce pod domem. „Półmaraton”, większość (powiedzmy 3/4) biegłem – jest z
czego być dumnym. Dlatego tak dobrze pisze mi się słowo „półmaraton”. Staje się
symbolem mojego – mimo wszystko – zwycięstwa (?).
Czy było warto?
Tak to wyglądało. Tak wyglądał mój pierwszy trening na
dystansie półmaratonu. Przez kolejne kilkadziesiąt godzin po powrocie do domu
musiałem postawić na maksymalną, i za wszelką cenę, regenerację, bo czekała na
mnie kolejna przygoda…
O której to przygodzie, będzie w kolejnym poście… Sobotnia wycieczka w Tatry – do opisu na raz
następny :)
From Zero to Ultra nie miało być tylko o bieganiu i słowa
dotrzymam.
Tymczasem pozdro czeeeeeść!!! I do następnego razu, mam
nadzieję…
Piotr „Duncan”
(From Zero to Ultra)
Właśnie o to chodzi Piotrek- zwyciężyłeś. Z głową. Mimo, że uważasz, że tak długi dystans został zbyt szybko podjęty, że to było 'nieodpowiedzialne i głupie'.
OdpowiedzUsuńNie było. Oczywiście, wiem, znam uczucie zmęczenia o którym piszesz. Miałeś prawo się zniechęcić,ponarzekać, nawet poprzeklinać. Masz swój rozum, znasz swoje ciało. Oczywiście, że nogi popuchły, ale uwierz mi na słowo- nogi, ręce, dupa- NIC nie ma tu znaczenia w porównaniu z pracą głowy. Każdy Twój dłuższy bieg, będzie walką. W końcu dojdziesz do takiej formy, że kondycyjnie będziesz spokojny przed danym startem/treningiem. ALE głowa rządzi się innymi prawami. Im wcześniej wystawiasz ciało na próby ( nawet ekstremalne) tym wcześniej pracujesz nad psychiką. Wzmacniasz się, mimo że w trakcie pokonywania kilometrów myślisz tylko że postradałeś zmysły. Zauważ że potrafisz napisać że jesteś dumny z tego co zrobiłeś. Zauważ też że napisałeś : 'czy było warto? nie wiem...po prostu nie wiem'. Nie napisałeś już : 'głupi ja, nigdy więcej' itp itd. Siła mentalna biegacza, a już szczególnie biegacza ultra napędza cały system. Mięśnie tez na tym zyskują. Dobrze zrobiłeś że pobiegłeś taki dystans;) Ja też jestem z Ciebie dumna;)