niedziela, 17 lipca 2016

Moja droga krzyżowa, czyli pierwszy trening biegowy - From Zero to Ultra Sezon 1 Odcinek 5 (S01E05)

Niech będzie… dokumentacja kilku porażek z rzędu :)

Kilka dni po Kieracie, gdy już wiedziałem, że zaczynam biegać. Przynajmniej bardzo chciałem zacząć. Jakoś trzeba było się przygotować.
Zanim zabrałem się do BIEGANIA jako takiego minęło trochę czasu bo musiałem obczaić kilka rzeczy. Tak właściwie najważniejsze było to, gdzie będę biegał.
Jak już wiecie, moje okolice to teren wręcz idealny do biegania terenowego. Teren jest idealny i tras do wyboru mnóstwo… co czyni wybór trudniejszym. Mam dookoła tak dużo potencjalnych tras, że najchętniej biegałbym bo wszystkich na raz… typowa „klęska urodzaju”.

Trasa miała być spoko na początek ale mimo wszystko taka, żebym potencjalnie mógł na niej umrzeć z przemęczenia. Koncept był taki, że ma być łatwa jak mam gorszy dzień i z potencjałem do zajebania mojego ego podczas dni lepszych. Chciałem wybrać jedną, stałą trasę, na początek, żebym wiedział co mnie na niej czeka. Miało być dość dużo w górę, dość dużo w dół, i troszkę mniej po prostym…
Najważniejsze jednak było to, żeby było jak najmniej asfaltu (przynajmniej pobocze) i jak najmniej potencjalnie jeżdżących samochodów.
Co do długości, na początku, nie miałem określonych wymagań.

Postanowiłem, że wybiorę się kilka razy na okoliczne szlaki (idąc) i postaram się coś ogarnąć…

Wybór padł na szlaki w okolicy lokalnej Miejskiej Góry (716m). Jednak od mojego domu, który jest kilometr od centrum miasta, nie sposób dostać się na ową górę bez asfaltu i mijania samochodów więc chciałem żeby było tego jak najmniej. Miałem plan, żeby dość szybko docierać do miejsc w których samochodów już nie ma. Wytyczyłem wszystko na Google Maps  (nie znam każdej uliczki w Limanowej) i poszedłem. Szedłem chyba z pięć razy tą samą trasą żeby po kolejnych dniach w których chodziłem wytyczyć coś, co było zgodne z powyższymi ustaleniami. Okazało się, że na mapach Google wiele dróżek i skrótów jest niewidoczne…tym lepiej bo jeszcze mniej asfaltu. Metodą prób i błędów kilka razy zachodziłem w ślepe ulice, parę razy chciały mnie zjeść psy ale trasę wyznaczyłem. Pomimo starań jakaś 1/3 trasy nadal jest obok asfaltu ale prawie zawsze kamienistym poboczem i  w większości są do dróżki osiedlowe, bardzo rzadko uczęszczane przez samochody. Pozostałe 2/3 to drogi bite, kamieniste, leśne no i szlaki górskie w obrębie Miejskiej Góry.

OK więc do sedna sprawy…

Miałem opisać swój pierwszy trening ale tak naprawdę opiszę swój trzeci trening a dlaczego to zaraz zobaczycie. Te dwa pierwsze razy się nie liczą bo…

Pierwszy raz poszedłem z zamiarem biegania na wyznaczoną trasę ale to była jakaś porażka dlatego duma nie pozwala mi tego uznać jako pierwszy trening. Czystego biegania to było tam może z 1,5 km :P Reszta to chodzenie, i to bardzo powolne, bo co zacząłem biec to zadyszka, ból wszystkiego, agonia i przejebane w ogóle… 2 metry biegu i znowu marsz, brak powietrza itd… To co się wtedy działo, to przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Szczerze, myślałem, że będę w stanie pobiegnąć więcej… no ale… widocznie moje ciało uznało inaczej. Myślałem wtedy parę razy, że autentycznie mam zawał serca i wylew na raz…  serce wali jak szalone, w głowie pulsuje jakbym biegł już z 70 km… tragedia :P Także tego… o tym zapomnijmy.
Ale napisać o tym musiałem żebyście wiedzieli co się działo… no zwyczajnie nie chce kłamać, że od początku było fajnie.

Jak wróciłem po tym „bieganiu” do domu to przez kilka dni miałem takie myśli, że już chyba nie chce więcej biegać… „Może to nie dla Ciebie?”, „Daj sobie spokój”, „Po co mi to bieganie w ogóle?”, „I tak Ci to nic nie da”.

Po kilku dniach, znowu odezwała się dusza wojownika i postanowiłem, że znowu idę biegać…

No i ten drugi raz to też była masakra, co tu dużo mówić…

Podobnie jak za pierwszym razem. Przebiegłem może z 2,5 km wtedy... Niby lepiej niż poprzednio. Na tym samym motywie: kilka metrów biegu i większość wleczenia się ostatkami sił.    
Na podejściach było jeszcze gorzej niż za pierwszym razem, za to na zbiegach lepiej. Na ostatnich kilometrach spotkałem, jadącego autem, mojego wujka, który zaproponował mi podwózkę do domu, z czego od razu skorzystałem :)
Bilans taki sam jak za pierwszym razem… kolejna porażka.
ALE po wszystkim i przez kolejne dni nie pojawiały się w głowie pytania sugerujące, że mam przestać.
Także na drugim treningu zrobiłem postęp mentalny… Dobre i co.
To, że pytania się nie pojawiają zauważyłem dopiero kilka dni po bieganiu i uświadamiając to sobie stwierdziłem, że trzeba śmigać po raz kolejny…


No i ten trzeci raz dopiero mogę nazwać treningiem. W sumie, to nie różnił się on, jakoś dramatycznie, od pozostałych ale w głowie było dużo lepiej. Dlatego dopiero ten trzeci raz można zaliczyć jako mój PIERWSZY trening biegowy.

Był wtedy 23.06.2016

Tak w ogóle to przepraszam, że nie jestem na bieżąco, ale od tego postu postaram się już publikować w miarę na świeżo co się dzieje… Chciałem zacząć tymi postami o sobie i Kieracie co zajęło chwile… ale od teraz już powinno być na bieżąco.

Koło godziny 18:00, z dobrym nastawieniem, rozgrzewam się, ubieram buty i wychodzę z domu biegać…

Schodzę od mojego domu w dół, przez lokalny lasek i rzeczkę, dosłownie kilkanaście metrów. Później obok domu Pani sąsiadki (która mnie kiedyś zajebie, że jej dreptam po trawie co chwila). Zatrzymuje się, poprawiam opaskę na kolanie i zaczynam biec. Bitą drogą, do głównej która prowadzi Kraków-Limanowa-Nowy Sącz, w prawo koło przydrożnego Brico Marche, przez podwójne przejście dla pieszych i po drugiej stronie asfaltu wbiegam na wąską uliczkę między domami (tłuczony asfalt), przebiegłem jakieś 200 metrów, już zaczynają się problemy. Zadyszka, serce bije, głowa pęka, muszę przestać biec, no i zaczyna być pierwszy raz pod górkę… z 30m może. Pod górkę podchodzę z duszą i płucami na ramieniu :P 30m kurwa… gdzie te lata siłki i karate? Na górce powitał mnie widok mojego celu treningowego (Miejska Góra), dwa psy które chcą zjeść mi nogę i dziwnie przyglądający się ludzie, że ktoś  w ogóle biega po tych, zapomnianych przez Boga i ludzi, zakątkach Limanowej – „Przecież 30m temu masz asfalt i chodnik – idź se tam biegać” – tak pewnie myślą. Ok, zaczyna się „z górki” więc biegnę, ale z górki też zadyszka (co jest?) więc przestaje… schodzę z dróżki w trawę i tnę prosto przez pole. „Zaraz dostanę widły w plecy od właściciela” – myślę, ale o dziwo przechodzę przez trawę żywy. Jakieś 150m w dół osiedlowym asfaltem, przez lasek z fajnym, drewnianym mostkiem, który wygląda jakby się miał zawalić pod przejeżdżającym rowerem, 30 sekund pod górkę i jestem przy kolejnej głównej drodze przecinającej Limanową, która prowadzi do pobliskich wsi. Vis a vis mam rozdwojoną asfaltówkę prowadzącą w kierunku mojego celu i przy okazji wyciągu narciarskiego na Łysej Górze (Limanowa Ski – polecam BTW). Myślę, że trzeba powrócić do biegu bo już wypocząłem chodzeniem :P (tak, cały czas od górki nad Brico Marche szedłem). No to biegniemy, przykładnie lewą stroną, przedzielonej rzędem pięknych dębów, drogi. Dalej po lewej mijam stary dworek, cały czas biegnę, asfalt i ławeczka po lewej… a chuj, przerwa, łyk wody. Także przebiegłem z 200m :P Dalej robi się pod górkę, przez tory, obok domu ciotki mojej przyjaciółki Marty (pozdrawiam Martinka :)). Tam nawet się nie wysilam na bieg bo mimo asfaltu droga prowadzi dość stromo. Mijają mnie auta, które wpompowują trochę ołowiu do moich płuc. „Kurwy by zaczęły biegać a nie jeździć tymi samochodami” – myślę w duchu, hejt musi być :) OK, widać już mój skręt i wybawienie od aut. Skręcam w lewo, droga osiedlowa, aut nie ma prawa być dużo, przecież tak wyznaczałem trasę. A tu zza roga wyskakuje typowy cham w BM’ie z lalunią na pasażera (nie oceniam ludzi :P no… po chuju…). Nawet tego w myślach nie skomentowałem bo wiedziałem, że to pojedynczy przypadek auta na takich osiedlowych dróżkach – i miałem rację. Znowu biegnę (łagodnie w dół), skręcam w prawo tam gdzie wyjeżdżał gość w BMW. Cały czas, fajnym poboczem, osiedlówka wyłożona asfaltem (pewnie mieszka tu ktoś z Rady Miasta) ale się nie liczy bo mam fajne pobocze. Samochodów nadal nie ma. Mijam 4 domy i lekko w lewo, na kamienistą drogą, w górę… oczywiście po kilkominutowym postoju i piciu wody. W górę idę… ale klnę sam na siebie bo wiem, że po tych kamyczkach fajnie by się biegło… no ale nie da rady. Wychodzę na prostą. Po prawej mój cel, z widocznym krzyżem na szczycie, po lewej widok na Gorce, Mogielicę i resztę pasma Beskidu Wyspowego, naprzeciw, piękny zachód Słońca. STOP. Cykam panoramę pożyczonym Ajfonem (specjalnie wziąłem żeby zrobić kilka fotek na bloga). 


Ok to trza biec, prosto ze 100m, fajnie, bo prosto i po kamieniach. Skręt w prawo… STOP… górka :P Idę kolejną osiedlową. Domów już nie ma tak gęsto bo dalej od centrum. Gościu kosi trawę, kosą nadupca. Dalej po prawej pies zachowuje się jakby chciał rozszarpać mi tętnice, dobrze, że jest za ogrodzeniem. Dzieci bawią się koło domu. Kapliczka…. To tutaj było w prawo? Chyba tak… Idę w prawo, znowu kamienistą drogą. Dochodzę do lasku przez, który płynie znajomy potoczek vel szambo kolesia z góry. „Tutaj zaczyna się prawdziwy trail running” – myślę, „Albo trail walking” – śmieje się w duchu.

Rzeczka posądzana o bycie szambem - od tego miejsca biegnie się już w fajnym terenie

Przy lasku w górę, bardzo fajnie, świeże powietrze. Później przez las, bitą drogą i skręcam w lewo. Obok ostatki Limanowskiego asfaltu, ale się nie liczy bo mam pobocze. Koło domu leśniczego przy którym stoi masa czarujących, drewnianych krasnoludków, motylków i innego gówna :P Biegnę… Po prostym, w prawo aż pod szlak na Miejską Górę. Zadyszka, serce wali… czyli standard. Przede mną mocno pionowe podejście szlakiem – najdłuższe i najstromsze podczas całej trasy. Se myślę „No to kurwa ładnie” i powoli zaczynam wchodzić. Krok za kroczkiem, w lesie, po szlaku, korzenie, kamienie… to co Duncan ludzi najbardziej. Teraz mam to w dupie gdzie jestem bo zmęczenie na maxa. 

Na długim podejściu - zdjęcie nie oddaje jak tam stromo

Przystanek na fotkę - również na podejściu

Powietrze mega świeże bo w miarę wysoko. Po jakiś 500m tym jebanym pionem, w prawo i z 15m jeszcze gorszego pionu, w lewo na prosty grunt i w prawo znowu pionem. Ale widzę już krzyż, szczyt Miejskiej. Kamienie, błoto, później trawa i jestem na wierzchu. Ledwo co łapie oddech… 

Kilka metrów od szczytu :)

Między kolejnymi oddechami i kolejnymi przekleństwami rzucanymi w eter muszę znaleźć miejsce na powiedzenie „Dzień Dobry”. Bo, tutaj NIESPODZIANKA, na szczycie Miejskiej Góry spotykam Pana Andrzeja Sochonia, organizatora Kieratu, który przyjechał z Warszawy aby już planować trasę na Kierat 2017 (DESTINY!!!)… Oczywiście wdaję się w rozmowę, która klei się w momencie po tym jak mówię, że byłem miesiąc temu na Kieracie. Pan Andrzej nawet kojarzy moje nazwisko z listy uczestników oraz z tego faktu, że rozmawiałem z nim na 50km maratonu (notabene moim ostatnim kilometrze) oraz z tego, że pisałem do niego e-maile, przez Kieratem, pytając o kilka rzeczy… także FEJM jest… organizator maratonu mówi, że mnie kojarzy. Rozmowa przetoczyła się przez wiele różnych tematów i trwała dobre 30 min jako, że Pan Andrzej okazał się super miłym człowiekiem oraz kopalnią wiedzy i anegdot na temat gór i maratonów. Zapomniałem oczywiście sobie cyknąć z nim fotkę… Ale w sumie po co?… Ważne, że porozmawialiśmy. Żegnamy się, a ja zostaje jeszcze moment pod krzyżem. Piję wodę i podziwiam widoki. Pochodzę do kapliczki i myślę „Boże, goddammit, daj przeżyć to bieganie i zdrowie na kolejne razy” :P i biegnę dalej…. 

Miejska Góra zdobyta :P

Widoczek bardziej na prawo

Tam jest chwila fajnego prostego między dwoma szczytami. Mijam pana Andrzeja, który robi zdjęcia krajobrazu i uśmiecha się porozumiewawczo. Biegnę żeby nie było siary, bo powiedziałem, że przygotowuje się do Kieratu 5 min wcześniej :P Cisnę pod górkę, prawie mam zawał. Dobiegam na kolejne proste i musze przystanąć bo bym oszalał. Woda. Minuta przerwy. Stąd zostaje tylko zbiegać w dół, prawie cały czas, aż do domu, ale innym szlakiem niż wychodziłem. 

Na "fajnym prostym między dwoma szczytami"

Nazwałem tą trasę i posta „moja droga krzyżowa” bo zbieg z Miejskiej Góry prowadzi stacjami drogi krzyżowej. Super klimatyczne miejsce, szeroka droga leśna, stroma w chuj, obok kapliczki drogi krzyżowej, cudne powietrze, no… miejsce mega. 

Na "drodze krzyżowej"

Wysoookie drzewa rosną obok!

Koniecznie muszę kupić kijek do samojebek :P bo takie ładowanie z ręki jest lekko niewygodne :P

Po prawej i lewej co chwila odbijają inne górskie szlaki. Staram się znowu biegnąć i czuwać nad techniką zbiegu, która jest marna (nadal jest marna). Zbieg długi, dłuższy niż podejście… Cud, że się nie wyjebałem po drodze, kilka przystanków oczywiście było, kilka momentów marszu, ale powiedzmy, że „zbiegłem” ten szlak :P 

Zbieeeegamyyyy!!!!!

Stromo w dół!!! Znowu tego nie widać na zdjęciu :P

Wybiegam (wychodzę bo na koniec już była masakra) obok znanej w Limanowej miejscówki  - Kamieniołom. Troszkę w dół i jestem znowu przy domku leśniczego z tymi nieszczęsnymi krasnoludkami… „zbiega się szybko ale trzeba umieć” – stwierdzam – bo boli mnie dosłownie wszystko. No i dalej powtórka tego co było w górę, tylko, że w dół… :P Większość idę, troszkę zbiegam. Dochodzę na tą kamienistą prostą co cykałem panoramę i podziwiam kolejny etap czerwonego zachodu Słońca, ostatni look na Gorce i Mogielice i dalej w dół. 

W drodze powrotnej

Piękny zachód

Mogielica i Gorce na horyzoncie

Osiedlówki, asfalt prowadzący na wyciąg, rozdwojona droga, drewniany mostek itd. Tylko w odwróconej kolejności :) Zmęczenie tak daje w dupę mimo marszu, że muszę odpocząć na mostku…

Dało rady! :P

Później na górkę, ostatkiem woli zbiegam (udało się jeszcze pobiec) 30m do Brico Marche, przez lasek sąsiadki, do domu.

Zrobione na górce niedaleko Brico

Ostatki asfaltu i będę w domu! 30m zbieg z ostatniej górki

Wpadam do przedpokoju… Mówię, że chyba umieram… W domu się ze mnie śmieją :P

Pod prysznic zawlokłem się prawie na rękach. Prysznic nic nie daje bo nadal się pocę :P

Kolacja, która wchodzi spoko, jak po takim wysiłku. Odczułem, tak przez ułamek sekundy, przyjemność i satysfakcję… Między przeżuwaną kanapką a bólem wszystkiego poczułem, że kolejnym razem może być lepiej… I to zaważyło, że pobiegłem kolejny trening.

Od tego czasu biegałem średnio 2x w tygodniu czyli wypada, że byłem jakieś 6-7 razy biegać od tamtego czasu… no może 8, bo w jednym tygodniu byłem 3 razy chyba…

Od ostatnich 5 razów miałem ze sobą Endomondo także publikuje to co zapisało:

To jest ta trasa co biegałem od pierwszego razu… wyszło, że 8,75km.

Po tym razie co widzicie zapis, wymyśliłem, że chce wydłużyć trasę (aby umrzeć) do 10 km, żeby mieć stałą, trasę treningową która mierzy równe 10km.
Fajnie się biega równe liczby… jakiś komfort psychiczny się ma, że to dycha.
I od tego czasu zacząłem dodawać do trasy…. Tam u góry, na szlaku, bo świeże powietrze.
Zrobiłem tam najpierw jedną, dodatkową pętelkę i wyszło wtedy takie coś (07.07.2016):


Później dołożyłem do pętelki jeszcze  trochę przez las i wyszło, kolejnym razem, tak:


Przy następnym bieganiu dołożyłem pętelkę plus dwa razy to przez las i wyszła dycha:


Także to jest trasa, którą biegam treningowo i będę biegać.

To jest zapis z ostatniego razu, 2 dni temu (plus kilka fotek), ale coś mi źle policzyło i brakło 40m, pewnie wina GPS bo biegłem to samo co poprzednio… także tym się nie przejmuję i dla mnie to jest 10 km nadal:


Zmęczony w środku lasu

Fotka na dołożonej pętelce

I kolejna, też z pętelki

Co do Endomondo to wiem, że to wszyscy lubią i w ogóle i ja też polubiłem bo faktycznie przydatne pod względem nawigacyjnym chociażby jak się gdzieś śmiga w obcym terenie. Ale jak dla mnie niedokładne co do właśnie owej nawigacji (może to być wina modułu GPS). Wysokość i prędkość też mi się wydaje trochę przekłamana. No i hitem są spalane kalorie…


Ja to bym temu tak na 100% nie ufał… tyle powiem (mem autorski, nieśmieszny… wiem :P). Tysiące ludzi, tysiące metabolizmów a Endomondo obliczy akurat TWOJE spalane kalorie. Of course :P Trzeba to brać przez palce, orientacyjnie spoko.

OK to tyle… Jak się podobało to kochajcie to na fejsie i wszędzie i szerujcie jak pojebani i mówcie znajomym żeby czytali i w ogóle…

Kolejnym razem będzie albo coś ogólnie o treningu i diecie albo test jakiegoś sprzętu :) także może znajdziecie coś dla siebie w tym co nadrukuje…

Kochajcie siebie i innych i nie bądźcie chujami na co dzień… to jest moje przesłanie tego posta :P

Zapraszam na kolejne bo będzie ultra!

Pozdro czeeeeść!

Piotr „Duncan”
(From Zero to Ultra)

1 komentarz: