Niech będzie… dokumentacja kilku porażek z rzędu :)
Kilka dni po Kieracie, gdy już wiedziałem, że zaczynam
biegać. Przynajmniej bardzo chciałem zacząć. Jakoś trzeba było się przygotować.
Zanim zabrałem się do BIEGANIA jako takiego minęło trochę
czasu bo musiałem obczaić kilka rzeczy. Tak właściwie najważniejsze było to,
gdzie będę biegał.
Jak już wiecie, moje okolice to teren wręcz idealny do
biegania terenowego. Teren jest idealny i tras do wyboru mnóstwo… co czyni
wybór trudniejszym. Mam dookoła tak dużo potencjalnych tras, że najchętniej
biegałbym bo wszystkich na raz… typowa „klęska urodzaju”.
Trasa miała być spoko na początek ale mimo wszystko taka,
żebym potencjalnie mógł na niej umrzeć z przemęczenia. Koncept był taki, że ma
być łatwa jak mam gorszy dzień i z potencjałem do zajebania mojego ego podczas
dni lepszych. Chciałem wybrać jedną, stałą trasę, na początek, żebym wiedział
co mnie na niej czeka. Miało być dość dużo w górę, dość dużo w dół, i troszkę
mniej po prostym…
Najważniejsze jednak było to, żeby było jak najmniej
asfaltu (przynajmniej pobocze) i jak najmniej potencjalnie jeżdżących
samochodów.
Co do długości, na początku, nie miałem określonych
wymagań.
Postanowiłem, że wybiorę się kilka razy na okoliczne
szlaki (idąc) i postaram się coś ogarnąć…
Wybór padł na szlaki w okolicy lokalnej Miejskiej Góry
(716m). Jednak od mojego domu, który jest kilometr od centrum miasta, nie
sposób dostać się na ową górę bez asfaltu i mijania samochodów więc chciałem
żeby było tego jak najmniej. Miałem plan, żeby dość szybko docierać do miejsc w
których samochodów już nie ma. Wytyczyłem wszystko na Google Maps (nie znam każdej uliczki w Limanowej) i
poszedłem. Szedłem chyba z pięć razy tą samą trasą żeby po kolejnych dniach w
których chodziłem wytyczyć coś, co było zgodne z powyższymi ustaleniami. Okazało
się, że na mapach Google wiele dróżek i skrótów jest niewidoczne…tym lepiej bo
jeszcze mniej asfaltu. Metodą prób i błędów kilka razy zachodziłem w ślepe
ulice, parę razy chciały mnie zjeść psy ale trasę wyznaczyłem. Pomimo starań
jakaś 1/3 trasy nadal jest obok asfaltu ale prawie zawsze kamienistym poboczem
i w większości są do dróżki osiedlowe,
bardzo rzadko uczęszczane przez samochody. Pozostałe 2/3 to drogi bite,
kamieniste, leśne no i szlaki górskie w obrębie Miejskiej Góry.
OK więc do sedna sprawy…
Miałem opisać swój pierwszy trening ale tak naprawdę opiszę
swój trzeci trening a dlaczego to zaraz zobaczycie. Te dwa pierwsze razy się
nie liczą bo…
Pierwszy raz poszedłem z zamiarem biegania na wyznaczoną
trasę ale to była jakaś porażka dlatego duma nie pozwala mi tego uznać jako
pierwszy trening. Czystego biegania to było tam może z 1,5 km :P Reszta to
chodzenie, i to bardzo powolne, bo co zacząłem biec to zadyszka, ból
wszystkiego, agonia i przejebane w ogóle… 2 metry biegu i znowu marsz, brak
powietrza itd… To co się wtedy działo, to przeszło moje najśmielsze
oczekiwania. Szczerze, myślałem, że będę w stanie pobiegnąć więcej… no ale…
widocznie moje ciało uznało inaczej. Myślałem wtedy parę razy, że autentycznie
mam zawał serca i wylew na raz… serce
wali jak szalone, w głowie pulsuje jakbym biegł już z 70 km… tragedia :P Także
tego… o tym zapomnijmy.
Ale napisać o tym musiałem żebyście wiedzieli co się
działo… no zwyczajnie nie chce kłamać, że od początku było fajnie.
Jak wróciłem po tym „bieganiu” do domu to przez kilka dni
miałem takie myśli, że już chyba nie chce więcej biegać… „Może to nie dla
Ciebie?”, „Daj sobie spokój”, „Po co mi to bieganie w ogóle?”, „I tak Ci to nic
nie da”.
Po kilku dniach, znowu odezwała się dusza wojownika i postanowiłem,
że znowu idę biegać…
No i ten drugi raz to też była masakra, co tu dużo mówić…
Podobnie jak za pierwszym razem. Przebiegłem może z 2,5
km wtedy... Niby lepiej niż poprzednio. Na tym samym motywie: kilka metrów
biegu i większość wleczenia się ostatkami sił.
Na podejściach było jeszcze gorzej niż za pierwszym
razem, za to na zbiegach lepiej. Na ostatnich kilometrach spotkałem, jadącego
autem, mojego wujka, który zaproponował mi podwózkę do domu, z czego od razu
skorzystałem :)
Bilans taki sam jak za pierwszym razem… kolejna porażka.
ALE po wszystkim i przez kolejne dni nie pojawiały się w
głowie pytania sugerujące, że mam przestać.
Także na drugim treningu zrobiłem postęp mentalny… Dobre
i co.
To, że pytania się nie pojawiają zauważyłem dopiero kilka
dni po bieganiu i uświadamiając to sobie stwierdziłem, że trzeba śmigać po raz
kolejny…
No i ten trzeci raz dopiero mogę nazwać treningiem. W
sumie, to nie różnił się on, jakoś dramatycznie, od pozostałych ale w głowie
było dużo lepiej. Dlatego dopiero ten trzeci raz można zaliczyć jako mój
PIERWSZY trening biegowy.
Był wtedy 23.06.2016
Tak w ogóle to
przepraszam, że nie jestem na bieżąco, ale od tego postu postaram się już
publikować w miarę na świeżo co się dzieje… Chciałem zacząć tymi postami o
sobie i Kieracie co zajęło chwile… ale od teraz już powinno być na bieżąco.
Koło godziny 18:00, z dobrym nastawieniem, rozgrzewam
się, ubieram buty i wychodzę z domu biegać…
Schodzę od mojego domu w dół, przez lokalny lasek i
rzeczkę, dosłownie kilkanaście metrów. Później obok domu Pani sąsiadki (która
mnie kiedyś zajebie, że jej dreptam po trawie co chwila). Zatrzymuje się,
poprawiam opaskę na kolanie i zaczynam biec. Bitą drogą, do głównej która
prowadzi Kraków-Limanowa-Nowy Sącz, w prawo koło przydrożnego Brico Marche,
przez podwójne przejście dla pieszych i po drugiej stronie asfaltu wbiegam na
wąską uliczkę między domami (tłuczony asfalt), przebiegłem jakieś 200 metrów,
już zaczynają się problemy. Zadyszka, serce bije, głowa pęka, muszę przestać
biec, no i zaczyna być pierwszy raz pod górkę… z 30m może. Pod górkę podchodzę
z duszą i płucami na ramieniu :P 30m kurwa… gdzie te lata siłki i karate? Na
górce powitał mnie widok mojego celu treningowego (Miejska Góra), dwa psy które
chcą zjeść mi nogę i dziwnie przyglądający się ludzie, że ktoś w ogóle biega po tych, zapomnianych przez
Boga i ludzi, zakątkach Limanowej – „Przecież 30m temu masz asfalt i chodnik –
idź se tam biegać” – tak pewnie myślą. Ok, zaczyna się „z górki” więc biegnę,
ale z górki też zadyszka (co jest?) więc przestaje… schodzę z dróżki w trawę i
tnę prosto przez pole. „Zaraz dostanę widły w plecy od właściciela” – myślę,
ale o dziwo przechodzę przez trawę żywy. Jakieś 150m w dół osiedlowym asfaltem,
przez lasek z fajnym, drewnianym mostkiem, który wygląda jakby się miał zawalić
pod przejeżdżającym rowerem, 30 sekund pod górkę i jestem przy kolejnej głównej
drodze przecinającej Limanową, która prowadzi do pobliskich wsi. Vis a vis mam
rozdwojoną asfaltówkę prowadzącą w kierunku mojego celu i przy okazji wyciągu
narciarskiego na Łysej Górze (Limanowa Ski – polecam BTW). Myślę, że trzeba
powrócić do biegu bo już wypocząłem chodzeniem :P (tak, cały czas od górki nad
Brico Marche szedłem). No to biegniemy, przykładnie lewą stroną, przedzielonej
rzędem pięknych dębów, drogi. Dalej po lewej mijam stary dworek, cały czas
biegnę, asfalt i ławeczka po lewej… a chuj, przerwa, łyk wody. Także
przebiegłem z 200m :P Dalej robi się pod górkę, przez tory, obok domu ciotki
mojej przyjaciółki Marty (pozdrawiam Martinka :)). Tam nawet się nie wysilam na
bieg bo mimo asfaltu droga prowadzi dość stromo. Mijają mnie auta, które wpompowują
trochę ołowiu do moich płuc. „Kurwy by zaczęły biegać a nie jeździć tymi
samochodami” – myślę w duchu, hejt musi być :) OK, widać już mój skręt i
wybawienie od aut. Skręcam w lewo, droga osiedlowa, aut nie ma prawa być dużo,
przecież tak wyznaczałem trasę. A tu zza roga wyskakuje typowy cham w BM’ie z
lalunią na pasażera (nie oceniam ludzi :P no… po chuju…). Nawet tego w myślach
nie skomentowałem bo wiedziałem, że to pojedynczy przypadek auta na takich
osiedlowych dróżkach – i miałem rację. Znowu biegnę (łagodnie w dół), skręcam w
prawo tam gdzie wyjeżdżał gość w BMW. Cały czas, fajnym poboczem, osiedlówka
wyłożona asfaltem (pewnie mieszka tu ktoś z Rady Miasta) ale się nie liczy bo
mam fajne pobocze. Samochodów nadal nie ma. Mijam 4 domy i lekko w lewo, na
kamienistą drogą, w górę… oczywiście po kilkominutowym postoju i piciu wody. W
górę idę… ale klnę sam na siebie bo wiem, że po tych kamyczkach fajnie by się
biegło… no ale nie da rady. Wychodzę na prostą. Po prawej mój cel, z widocznym
krzyżem na szczycie, po lewej widok na Gorce, Mogielicę i resztę pasma Beskidu
Wyspowego, naprzeciw, piękny zachód Słońca. STOP. Cykam panoramę pożyczonym Ajfonem
(specjalnie wziąłem żeby zrobić kilka fotek na bloga).
Ok to trza biec, prosto ze 100m, fajnie, bo prosto i po kamieniach.
Skręt w prawo… STOP… górka :P Idę kolejną osiedlową. Domów już nie ma tak gęsto
bo dalej od centrum. Gościu kosi trawę, kosą nadupca. Dalej po prawej pies
zachowuje się jakby chciał rozszarpać mi tętnice, dobrze, że jest za
ogrodzeniem. Dzieci bawią się koło domu. Kapliczka…. To tutaj było w prawo?
Chyba tak… Idę w prawo, znowu kamienistą drogą. Dochodzę do lasku przez, który
płynie znajomy potoczek vel szambo kolesia z góry. „Tutaj zaczyna się prawdziwy
trail running” – myślę, „Albo trail walking” – śmieje się w duchu.
Rzeczka posądzana o bycie szambem - od tego miejsca biegnie się już w fajnym terenie
Przy
lasku w górę, bardzo fajnie, świeże powietrze. Później przez las, bitą drogą i
skręcam w lewo. Obok ostatki Limanowskiego asfaltu, ale się nie liczy bo mam
pobocze. Koło domu leśniczego przy którym stoi masa czarujących, drewnianych
krasnoludków, motylków i innego gówna :P Biegnę… Po prostym, w prawo aż pod
szlak na Miejską Górę. Zadyszka, serce wali… czyli standard. Przede mną mocno
pionowe podejście szlakiem – najdłuższe i najstromsze podczas całej trasy. Se
myślę „No to kurwa ładnie” i powoli zaczynam wchodzić. Krok za kroczkiem, w
lesie, po szlaku, korzenie, kamienie… to co Duncan ludzi najbardziej. Teraz mam
to w dupie gdzie jestem bo zmęczenie na maxa.
Na długim podejściu - zdjęcie nie oddaje jak tam stromo
Przystanek na fotkę - również na podejściu
Powietrze
mega świeże bo w miarę wysoko. Po jakiś 500m tym jebanym pionem, w prawo i z
15m jeszcze gorszego pionu, w lewo na prosty grunt i w prawo znowu pionem. Ale
widzę już krzyż, szczyt Miejskiej. Kamienie, błoto, później trawa i jestem na
wierzchu. Ledwo co łapie oddech…
Kilka metrów od szczytu :)
Między
kolejnymi oddechami i kolejnymi przekleństwami rzucanymi w eter muszę znaleźć
miejsce na powiedzenie „Dzień Dobry”. Bo, tutaj NIESPODZIANKA, na szczycie
Miejskiej Góry spotykam Pana Andrzeja Sochonia, organizatora Kieratu, który
przyjechał z Warszawy aby już planować trasę na Kierat 2017 (DESTINY!!!)…
Oczywiście wdaję się w rozmowę, która klei się w momencie po tym jak mówię, że
byłem miesiąc temu na Kieracie. Pan Andrzej nawet kojarzy moje nazwisko z listy
uczestników oraz z tego faktu, że rozmawiałem z nim na 50km maratonu (notabene moim
ostatnim kilometrze) oraz z tego, że pisałem do niego e-maile, przez Kieratem,
pytając o kilka rzeczy… także FEJM jest… organizator maratonu mówi, że mnie
kojarzy. Rozmowa przetoczyła się przez wiele różnych tematów i trwała dobre 30
min jako, że Pan Andrzej okazał się super miłym człowiekiem oraz kopalnią
wiedzy i anegdot na temat gór i maratonów. Zapomniałem oczywiście sobie cyknąć z
nim fotkę… Ale w sumie po co?… Ważne, że porozmawialiśmy. Żegnamy się, a ja
zostaje jeszcze moment pod krzyżem. Piję wodę i podziwiam widoki. Pochodzę do
kapliczki i myślę „Boże, goddammit, daj przeżyć to bieganie i zdrowie na
kolejne razy” :P i biegnę dalej….
Miejska Góra zdobyta :P
Widoczek bardziej na prawo
Tam
jest chwila fajnego prostego między dwoma szczytami. Mijam pana Andrzeja, który
robi zdjęcia krajobrazu i uśmiecha się porozumiewawczo. Biegnę żeby nie było
siary, bo powiedziałem, że przygotowuje się do Kieratu 5 min wcześniej :P Cisnę
pod górkę, prawie mam zawał. Dobiegam na kolejne proste i musze przystanąć bo
bym oszalał. Woda. Minuta przerwy. Stąd zostaje tylko zbiegać w dół, prawie
cały czas, aż do domu, ale innym szlakiem niż wychodziłem.
Na "fajnym prostym między dwoma szczytami"
Nazwałem
tą trasę i posta „moja droga krzyżowa” bo zbieg z Miejskiej Góry prowadzi
stacjami drogi krzyżowej. Super klimatyczne miejsce, szeroka droga leśna,
stroma w chuj, obok kapliczki drogi krzyżowej, cudne powietrze, no… miejsce
mega.
Na "drodze krzyżowej"
Wysoookie drzewa rosną obok!
Koniecznie muszę kupić kijek do samojebek :P bo takie ładowanie z ręki jest lekko niewygodne :P
Po
prawej i lewej co chwila odbijają inne górskie szlaki. Staram się znowu biegnąć
i czuwać nad techniką zbiegu, która jest marna (nadal jest marna). Zbieg długi,
dłuższy niż podejście… Cud, że się nie wyjebałem po drodze, kilka przystanków
oczywiście było, kilka momentów marszu, ale powiedzmy, że „zbiegłem” ten szlak
:P
Zbieeeegamyyyy!!!!!
Stromo w dół!!! Znowu tego nie widać na zdjęciu :P
Wybiegam
(wychodzę bo na koniec już była masakra) obok znanej w Limanowej
miejscówki - Kamieniołom. Troszkę w dół
i jestem znowu przy domku leśniczego z tymi nieszczęsnymi krasnoludkami…
„zbiega się szybko ale trzeba umieć” – stwierdzam – bo boli mnie dosłownie
wszystko. No i dalej powtórka tego co było w górę, tylko, że w dół… :P
Większość idę, troszkę zbiegam. Dochodzę na tą kamienistą prostą co cykałem
panoramę i podziwiam kolejny etap czerwonego zachodu Słońca, ostatni look na
Gorce i Mogielice i dalej w dół.
W drodze powrotnej
Piękny zachód
Mogielica i Gorce na horyzoncie
Osiedlówki, asfalt prowadzący na wyciąg, rozdwojona
droga, drewniany mostek itd. Tylko w odwróconej kolejności :) Zmęczenie tak
daje w dupę mimo marszu, że muszę odpocząć na mostku…
Dało rady! :P
Później na górkę, ostatkiem woli zbiegam (udało się
jeszcze pobiec) 30m do Brico Marche, przez lasek sąsiadki, do domu.
Zrobione na górce niedaleko Brico
Ostatki asfaltu i będę w domu! 30m zbieg z ostatniej górki
Wpadam do przedpokoju… Mówię, że chyba umieram… W domu
się ze mnie śmieją :P
Pod prysznic zawlokłem się prawie na rękach. Prysznic nic
nie daje bo nadal się pocę :P
Kolacja, która wchodzi spoko, jak po takim wysiłku.
Odczułem, tak przez ułamek sekundy, przyjemność i satysfakcję… Między
przeżuwaną kanapką a bólem wszystkiego poczułem, że kolejnym razem może być
lepiej… I to zaważyło, że pobiegłem kolejny trening.
Od tego czasu biegałem średnio 2x w tygodniu czyli
wypada, że byłem jakieś 6-7 razy biegać od tamtego czasu… no może 8, bo w
jednym tygodniu byłem 3 razy chyba…
Od ostatnich 5 razów miałem ze sobą Endomondo także
publikuje to co zapisało:
To jest ta trasa co biegałem od pierwszego razu… wyszło,
że 8,75km.
Po tym razie co widzicie zapis, wymyśliłem, że chce
wydłużyć trasę (aby umrzeć) do 10 km, żeby mieć stałą, trasę treningową która
mierzy równe 10km.
Fajnie się biega równe liczby… jakiś komfort psychiczny
się ma, że to dycha.
I od tego czasu zacząłem dodawać do trasy…. Tam u góry,
na szlaku, bo świeże powietrze.
Zrobiłem tam najpierw jedną, dodatkową pętelkę i wyszło
wtedy takie coś (07.07.2016):
Później dołożyłem do pętelki jeszcze trochę przez las i wyszło, kolejnym razem,
tak:
Przy następnym bieganiu dołożyłem pętelkę plus dwa razy
to przez las i wyszła dycha:
Także to jest trasa, którą biegam treningowo i będę
biegać.
To jest zapis z ostatniego razu, 2 dni temu (plus kilka fotek), ale
coś mi źle policzyło i brakło 40m, pewnie wina GPS bo biegłem to samo co
poprzednio… także tym się nie przejmuję i dla mnie to jest 10 km nadal:
Zmęczony w środku lasu
Fotka na dołożonej pętelce
I kolejna, też z pętelki
Co do Endomondo to wiem, że to wszyscy lubią i w ogóle i
ja też polubiłem bo faktycznie przydatne pod względem nawigacyjnym chociażby
jak się gdzieś śmiga w obcym terenie. Ale jak dla mnie niedokładne co do
właśnie owej nawigacji (może to być wina modułu GPS). Wysokość i prędkość też
mi się wydaje trochę przekłamana. No i hitem są spalane kalorie…
Ja to bym temu tak na 100% nie ufał… tyle powiem (mem
autorski, nieśmieszny… wiem :P). Tysiące ludzi, tysiące metabolizmów a
Endomondo obliczy akurat TWOJE spalane kalorie. Of course :P Trzeba to brać
przez palce, orientacyjnie spoko.
OK to tyle… Jak się podobało to kochajcie to na fejsie i
wszędzie i szerujcie jak pojebani i mówcie znajomym żeby czytali i w ogóle…
Kolejnym razem będzie albo coś ogólnie o treningu i
diecie albo test jakiegoś sprzętu :) także może znajdziecie coś dla siebie w
tym co nadrukuje…
Kochajcie siebie i innych i nie bądźcie chujami na co
dzień… to jest moje przesłanie tego posta :P
Zapraszam na kolejne bo będzie ultra!
Pozdro czeeeeść!
Piotr „Duncan”
(From Zero to Ultra)
Świetny wpis. Będę na pewno tu częściej.
OdpowiedzUsuń